Nie, Putin nie wyrzuci Microsoftu z Rosji, czyli smutne studium pęknięcia bańki
Dawno już nie mieliśmy do czynienia z rozdmuchaną do tak ogromnych rozmiarów medialną bańką, jak w przypadku doniesień o rychłym wyrzuceniu z Rosji tamtejszego oddziału Microsoftu, co oczywiście ma przebiegać równolegle z całkowitą rezygnacją z usług i oprogramowania tej korporacji w administracji i gospodarce. Ba, w zasadzie wszędzie tam, dokąd na terytorium 1/6 powierzchni stałej świata sięgają wpływy Kremla. Nie jest to pierwsza tego typu rewelacja, nie jest też ostatnia, a według jej źródła, mocą sprawczą ma być oczywiście Miłościwie Panujący Rosjanom, chcący docelowo znacjonalizować tam absolutnie wszystko, a najlepiej i wszystkich.
03.11.2016 | aktual.: 04.11.2016 11:16
A kiedy mowa o otrzymaniu wilczego biletu z ogromnego rynku przez największego producenta oprogramowania na świecie, nie sposób odróżnić faktów od faktów medialnych. W tych drugich zdaje się specjalizować się NBC News, które stanowi źródło informacji o napięciach na linii Moskwa-Microsoft. Pierwszy artykuł na ten temat nie mówi nawet o nacjonalizacji rynku oprogramowania, a całego runetu! Wszystko to okraszone obrazowym stwierdzeniem, że konflikt ma być jedynie wojną zastępczą, zaś sankcje wycelowane w Microsoft mają przede wszystkim zaszkodzić Stanom Zjednoczonym.
NBC powołuje się na starszego oficera amerykańskiego wywiadu, co niewątpliwie jest sytuacją komfortową. Być może jest to ten sam agent, który w połowie października podzielił się ze stacją informacją o planowanej przez administrację prezydenta Barracka Obamy hakerskiej kontrofensywie wymierzonej w grupy opłacane przez rosyjski rząd. Akcja miałaby być zakrojona na bezprecedensową skalę i być w zaawansowanej fazie: amerykańska agencja już otworzyła cyberdrzwi i wybiera cele.
Według NBC, pierwszym krokiem do całkowitego pozbycia się oprogramowania Microsoftu (warto zwrócić uwagę, że już w drugim akapicie nieco skonkretyzowano tytułowe wyrzucenie), jest migracja z oprogramowania tej korporacji na rodzime, na komputerach administracji Moskwy. To zresztą jest faktyczne, o czym pisaliśmy już pod koniec września i stanowi konsekwentny krok w realizowanej przez Nikołaja Nikiforowa polityce migracji administracji na otwarte oprogramowanie.
Co zresztą trudno nazwać czymś wyjątkowym – podobne informacje nie wzbudzają większych emocji, gdy migruje administracja miasta w obrębie sojuszów, których członkiem jest USA. Niemniej znacznie ważniejsze, niż nośna medialnie obawa przed szpiegostwem przemysłowym, są doraźne potrzeby (i problemy) Rosji. Mowa przede wszystkim o oszczędnościach, które nie dość, że przysłużą się samej Moskwie, to będą miały jeden naprawdę istotny dla władz aspekt: doraźną manifestację społeczeństwu tego, jak świetni i przedsiębiorczy gospodarze rządzą miastem i krajem.
Dalsza analiza doniesień NBC i etatowego starszego oficera wywiadu nie ma większego sensu, ani znaczenia. Lepsza będzie prezentacja tego, jak złożoną procedurę może stanowić w Rosji sama migracja na wolne oprogramowanie, nie mówiąc już o banicji korporacji takiej, jak Microsoft. Bizantyjska biurokracja, która w niekontrolowanym przez nikogo tempie i kierunku rozrasta się od setek lat, utrudnia i paraliżuje w zasadzie każdy aspekt funkcjonowania państwa, rynku, a także branży IT.
Kawałek autobiografii, czyli niesamowite przygody walki o dostęp do Internetu na rosyjskiej ziemi. Wiązała się ona bowiem z otrzymaniem niewielkiej karteczki, na której wydrukowana została złożona z sześciu punktów instrukcja. Na niej znajdowały się kolejne adresy, numery budynków, pokojów, w końcu nazwisko konkretnej pani z okienka. Aby uzyskać dane logowania, pozwalające korzystać z satysfakcjonującej jakości łącza, konieczne było dosłownie zjeżdżenie wzdłuż i wszerz miasta wielkością porównywalnego z Wrocławiem, przesłanie niezliczonej liczby uśmiechów i odpowiedzi na mniej lub bardziej losowe pytania. A przywilej posiadania takowej instrukcji, nie zaś funkcjonowanie jedynie w oparciu o własny instynkt, otrzymywali jedynie goście zza granicy.
Niewyobrażalna jest dla mnie wojna zastępcza z USA, o której pisze NBC, w warunkach, w których powyższe procedury są codziennością, zaś założenie, że czujne oko śledzi z kremlowskiej Spasskiej Baszni cały rynek IT, kontroluje go w każdym możliwym aspekcie i decyduje o bycie lub niebycie prywatnych firemek i korporacji, wypada mało przekonująco w zestawieniu z węzłem gordyjskim postępowań, procedur, których chyba naprawdę nikt nie zna dobrze. A tym bardziej nie kontroluje.
Potwierdza to komentarz do rewelacji NBC autorstwa Dmitrija Pieskowa, rzecznika prasowego Putina. Przyznał on oczywiście, że prace nad rodzimym oprogramowaniem trwają, jednak w procesie dalekim od nacjonalizacji za wszelką cenę. Ważniejsze jednak, że Pieskow otwarcie powiedział, że do całkowitej rezygnacji nie dojdzie. Uzasadnienie stanowi majstersztyk lakoniczności: Nie, to po prostu niemożliwe. A za tymi słowami kryje się semantyka powyższych trzech akapitów i zapewne o wiele więcej.
Niezależnie od tego, jak bardzo niektórzy po tej stronie barykady by tego chcieli, Rosja Putina to nie Rosja Stalina, zaś rewelacje o realizowaniu wojny zastępczej na polu walki IT pozostawmy NBC. I nie chodzi tutaj nawet o formalny brak możliwości wyrzucenia Microsoftu z Rosji z dnia na dzień, ale o złożoność sytuacji i przede wszystkim nieskuteczność działań wewnętrznych rosyjskiego rządu.
Ten przecież nie zasiada tylko na Kremlu, ale w obwodach, krajach, republikach czy okręgach, gdzie perspektywa konfrontacji z prezydentem nie jest codziennością. A taka okazja czyni... Trudno wątpić, że nie wystarczyłby odpowiednio silny sojusz lokalnych oligarchów, dla których kontynuacja pracy z użyciem produktów Microsoftu lub ich sprzedaż wiąże się z zyskami, by plan zmiany został zapomniany już w momencie lotu do kosza.