Painkiller: Resurrection
Są gry dobre, lepsze i te, które przyciągają przed ekran monitora na bite dziesiątki godzin. Z drugiej strony występują tytuły przeciętne, gorsze oraz takie, gdzie od pierwszej minuty pojmujemy, że wylądują zaraz na półce. Chociaż nie wiem jak bardzo cierpliwy starałem się być, to dzieło studia Homegrown Games wydane pod chorągwią JoWooD idealnie wpasowuje się do tej ostatniej kategorii - pozostawić na półce. I to jeszcze w sklepie najlepiej...
02.02.2010 | aktual.: 01.08.2013 01:50
Warstwa fabularna najnowszego Painkillera jest rozbudowana podobnie, jak w poprzednich odsłonach tytułu - słabo. Chociaż twórcy postawili na "nowatorski" koncept scenariusza. Oto William "Dziki Bill" Sherman otrzymuje rutynowe zadanie zlikwidowania barona narkotykowego. Od samego początku przeczuwa, że coś pójdzie nie tak. I faktycznie - podczas misji, nasz super tajny agent podkłada bombę pod samochód gangstera, ta jednak eksploduje w pobliżu autobusu pełnego niewinnych ludzi. Sherman budzi się w czyśćcu i jedyne, co pamięta, to koszmarne i zrozpaczone twarze postronnych osób, które zabił. Przychodzi czas, aby odkupił swoje grzechy, lecz zostaje wciągnięty w walkę między piekłem, a niebem. Od teraz przy pomocy przedziwnego arsenału przyjdzie mu likwidować kolejne hordy rozwścieczonych przeciwników. A po drodze nachodzić będą go myśli jak uratować swoją duszę oraz tych, którzy przez niego zginęli.
Ubierając to wszystko w trochę konkretniejsze stwierdzenia - oto po raz kolejny dostajemy w ręce zestaw broni i lecimy przed siebie pacyfikując natrętne mięso armatnie. W pierwszej części gry autorstwa People Can Fly ten schemat sprawdził się nad zwyczaj dobrze, niemniej im częściej odgrzewamy tego samego kotleta, tym gorzej on smakuje... Resurrection to pozycja sztywna, monotonna, a do tego przepełniona niewybaczalnymi błędami. Już od samego początku nie jest za ciekawie - po rozpoczęciu gry w trybie jednoosobowym, zostaje nam przybliżona historia, która doprowadziła naszego bohatera do bram czyśćca, zaprezentowana w formie komiksu na kształt tego znanego z serii Max Payne. Tylko że to nieudolna kopia genialnego pomysłu Remedy. Przerywniki powinny wciągać, a te tutaj zwyczajnie zniechęcają do dalszej zabawy.
Skoro to FPS, to należałoby oddać w nasze ręce sporo interesujących pukawek, prawda? Ot, żeby odpowiednio dobierać je do wyskakujących nam zewsząd przeciwników. Tymczasem w trzeciej odsłonie "sagi" dostajemy (uwaga, uwaga!) aż dwie średnio ciekawe, nowe bronie. Całą resztę po prostu żywcem przekopiowano z poprzednich części. Podstawowym orężem jest naturalnie tytułowy Painkiller, czyli coś w rodzaju obrotowych szponów, którymi możemy dodatkowo strzelać. Świeży zestaw przeciwników? Tak, może całe 6 modeli. Grę robi nowe studio, deklarujące wprowadzenie mnóstwa usprawnień, a na dobrą sprawę dostajemy coś w rodzaju modnego ostatnio DLC. Do tego do produkcji, która ukazała się na rynku ponad pięć lat temu.
[break/]Zaawansowane algorytmy zachowań, rozbudowana sztuczna inteligencja przeciwników i mnóstwo zabawy - oczywiście tutaj tego nie znajdziecie. Co wyprawiają wszelkie potwory przechodzi najśmielsze oczekiwania. Zapomnijcie o tym, że mogłyby same znaleźć najszybszą drogę do nas, czy coś obejść. Po prostu biegną w naszym kierunku, a gdy przypadkiem stanie im na drodze jakiś element to koniec - niewielki nawet murek okazuje się dla pokrak sporą przeszkodą. Dalej, rozumiem podstawowe założenie twórców, o walce między piekłem i niebem, lecz przeciwnicy wyskakujący z podłogi, tudzież pojawiający się za nami (nie, że taki był zamysł - po prostu skrypt wczytał się za późno) to przesada. Plus niejednokrotnie zdarzyło się, że mieszkańcy piekła wbiegali w ściany. Zaraz - to który mamy rok?
Tytuł śmiga w oparciu o technologię Havok - tak przynajmniej sugeruje logo tego silnika na pudełku gry. Gdzie on został zastosowany, tego chyba nawet deweloperzy nie wiedzą. Strzelając z kołkownicy w potwora, ten nieoczekiwanie ląduje przybity do… sufitu. I to nie jednorazowa historia. Na okładce polskiego wydania dostrzec można slogan "Symulacja fizyki, która zakręci Ci w głowie" i CD Projekt zdecydowanie wiedział, o czym pisze - Painkiller: Resurrection kompletnie zmienił moje interpretowanie obowiązujących praw newtonowskich. Odniosłem wrażenie, że w etapie produkcyjnym pominięto testy beta. Ostatecznie produkt jest bardziej zabawny, niż przerażający, ale szybko uśmiech na twarzy zamienia się w grymas zażenowania. Klimatowi wiele brakuje do np. F.E.A.R.
Słówko o trybie wieloosobowym - do dyspozycji mamy tradycyjne potyczki sieciowe w kilku wariantach. Nowością w serii stanowi opcja kooperacji, gdzie wspólnie ze znajomymi da się ukończyć tryb fabularny lub rozegrać specjalnie przygotowane etapy (zabawę przewidziano dla maksymalnie trzech osób). Pomysł zacny, lecz nie udało mi się rozegrać partyjki z kimkolwiek. Za pierwszym podejściem, gra wyświetliła mi jeden dostępny serwer, przy tym informując, że powinienem ściągnąć aktualizację - co też uczyniłem. Po pobraniu i "połataniu" jednak bez zmian. Reinstalacja tytułu, wrzucenie łatki na nowo i…. też to samo. Postanowiłem sam założyć serwer, by chociaż sprawdzić, jak wyglądają poszczególne tryby rozgrywki wieloosobowej. I tutaj kolejne utrudnienia - trzeba wyjść z gry, utworzyć serwer dedykowany, a potem dopiero uruchomić Painkillera. Absurd.
Graficznie najnowsza odsłona serii pozostawia wiele do życzenia, bo od wydania pierwszej części nie zmieniło się prawie nic. A tytuł nie oferujący ciekawej i wciągającej fabuły, ze słabą mechaniką rozgrywki, powinien przynajmniej gonić inne oprawą, inaczej nie ma racji bytu. Podobna rzecz z udźwiękowieniem - znane ryki, krzyki, stęki i jęki. Muzycznie? Żaden motyw nie wpada w ucho, wszystko sprawia wrażenie robionego po łebkach. W sumie mam szczerą nadzieję, że Painkiller: Resurrection to ostatnie "zmartwychwstanie" marki. Niech JoWood nareszcie pogrzebie ją, póki jeszcze pamiętamy o świetnym pierwowzorze. Gry nikomu nie polecam, według mnie nie powinna pojawić się w sprzedaży. Fani dzieła People Can Fly mogą jednak sprawdzić - żeby się pośmiać.