Paradoks rynku notebooków: walczą o to, który ma mniejszego
Jeszcze do niedawna branża laptopów żyła pod dyktando aspiracji do tworzenia sprzętu możliwie najcieńszego. Tylko i wyłącznie. Aż tu jakoś w połowie minionego roku LG zaprezentowało serię Gram, co wywołało kolejną lawinę premier. Teraz laptopy mają być nie tylko cienkie jak żyletka, ale także lekkie niczym piórko. Na CES 2020 producenci zaczęli się niemalże przekrzykiwać.
13.01.2020 | aktual.: 13.01.2020 14:23
Pod koniec października miałem okazję brać udział w polskiej premierze 13,3-calowego HP Dragonfly. Producent piał wówczas z zachwytu, że udało mu się zredukować masę urządzenia do 990 gramów. Ostatnio testowałem z kolei Hyperbooka L14 Ultra, aka Clevo L140CU, także 990-gramowego. Patrząc jednak na to, co pojawiło się na scenie CES 2020, obydwa powyższe sprzęty mogą uchodzić za niezgrabne grzmoty.
Zanim targi CES 2020 ruszyły na dobre, Acer pochwalił się w informacji prasowej najlżejszym 14-calowym laptopem na świecie. Chodziło o Swift 5 (SF514-52T) o masie niespełna 930 gramów. Ze sceny swego rywala przelicytował Asus, występując z modelem ExpertBook B9, ważącym 870 gramów. Wkrótce do zabawy włączył się Sharp ze swoim Portégé X30L-G. Wprawdzie wyposażonym w nieco mniejszą, bo 13,3-calową matrycę, ale za to jeszcze lżejszym – 860 gramów. Tak rozpoczęła się zbiorowa dieta redukcyjna.
Walcząc o to, który ma mniejszego i lżejszego
Po tym, jak producenci wzięli się za usilne wysmuklanie obudów, usuwając z nich porty USB typu A i zmniejszając radiatory, postanowili zepsuć coś innego – akumulator. Technologia pozwala produkować lekkie i wytrzymałe stopy na obudowę, ale już zasilanie to insza inszość. Muszą być dwie elektrody i odpowiednia ilość elektrolitu. I nie zapowiada się, aby w najbliższym czasie wprowadzono do powszechnego użytku jakieś alternatywne rozwiązanie.
Co więc robi nasze szanowne gremium producenckie? No jasne, że tnie na zasilaniu. Wspomniany ExpertBook B9 ma akumulator o pojemności raptem 33 Wh, Swift 5 – 36 Wh, Dragonfly – 38 Wh, a Sharp nawet nie chce się chwalić tą wartością, co jest wyjątkowo wymowne. Owszem, Asus sprzedaje też wersję long life z akumulatorem 66 Wh, ale ta już waży 995 gramów. Na tej samej zasadzie z powiększoną baterią można kupić Dragonfly'a, a Hyperbook nawet w standardzie daje aż 73 Wh, ale jednocześnie nie może pochwalić się rekordowo lekkim komputerem.
Tymczasem zaczyna zarysowywać się niepokojący trend. Każdy kolejny, jeszcze lżejszy niż dotąd laptop, to de facto zmniejszony akumulator. Jasne, że inżynierowie starają się, jak mogą, optymalizując czas pracy w terenie poprzez niskoprądowe procesory i matryce, algorytmy zarządzania gospodarką energetyczną i tak dalej. Sęk w tym, że fizyki nie pokonają.
Jak pokazuje praktyka, w miarę bezkompromisowy ultrabook (czy to nie oksymoron?) może ważyć około 1 kg. Poniżej tej granicy zaczynają się kombinacje kosztem czasu pracy w terenie, a na przykładzie Asusa i Acera widać, że licytacja będzie trwać. Niestety, to może mieć bardzo zgubne przełożenie na cały rynek. Moda na odchudzanie, zapoczątkowana przez MacBooka Air w 2008 roku, odbija się czkawką do dzisiaj.
Klient decyduje, ale klient to na ogół laik
Kiedy na początku poprzedniej dekady do sklepów zaczynały wchodzić laptopy żyletki z mocno krytykowanymi w środowisku entuzjastów niskonapięciowymi procesorami, występowały obok klasycznych modeli. Tylko szybko stało się jasne, że większość klientów kupuje oczami. Pomija kwestię wydajności czy kulturę pracy, sięgając po smukły komputerek, który po prostu wpada w oko. W efekcie nawet biznesowe linie Latitude czy ThinkPad są dzisiaj zdominowane przez urządzenia o, jak to ładnie określają działy PR-u, podwyższonej mobilności.
Żyjemy w czasach hegemonii smartfonów i inteligentnej galanterii; urządzeń kieszonkowych, które przyzwyczaiły ludzi do ogólnie pojmowanej filigranowości elektroniki. Przyznam, że obawiam się, czy aby walka o najlżejszy laptop nie skończy się analogicznie do tego, czym skończyła się walka o laptop najcieńszy – zauważalną redukcją propozycji w klasycznym stylu.
Parę tygodni temu miałem przyjemność rozmawiać z trenerem sprzedaży jednego z najbardziej popularnych producentów komputerów w Polsce. Zapytałem z ciekawości, dlaczego jego firma oferuje u nas wyłącznie komputery z Windowsem 10, skoro na innych rynkach potrafi mieć Linuksa. Usłyszałem, że nie opłaca się trzymać w katalogu rekordów dla pozycji, które wybiera garstka. Być może z tego samego względu HP Dragonfly jest dostępny u nas tylko z małą baterią.
A pamiętajmy przy tym, że taka okrojona z akumulatora wersja przeważnie jest także tańsza. Strzelam, że wielu zainteresowanych przekuje to w dodatkowy atut. Nie dość, że leciutki, to jeszcze tańszy. Nic tylko brać. I choć na przykład Clevo pokazało, że można zrobić sprzęt zarówno lekki, jak i wyposażony w sensowny akumulator, to większość granicę rozsądku właśnie przekracza. Pół serio, pół żartem: faceci z różnych firm przepychają się o to, który ma mniejszego, a świadomy klient wkrótce może nie znaleźć czegoś z rozsądnym akumulatorem. Już pomijając namiętnie stosowane układy niskoprądowe i radiatory á la paczka zapałek.
Oczywiście w dłuższej perspektywie to nie musi być złe
No a przynajmniej TAKIE złe, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka. Gdyby nie parcie na cieniutkie laptopy, dziś raczej nie mielibyśmy procesorów Intel Ice Lake ani kart graficznych Nvidia GeForce Max-Q. Idąc tym tropem, istnieje nadzieja, że ktoś w końcu pokłoni się nad akumulatorami.
W 2015 roku na Uniwersytecie Stanforda zaprezentowano akumulator składający się z aluminiowej anody, grafitowej katody i cieczy jonowej w roli elektrolitu. Wynalazek ten ma szereg zalet. Jonowy elektrolit w temperaturze pokojowej występuje w ciekłym stanie skupienia, dzięki czemu bateria może być częściowo elastyczna, a jednocześnie nie przejawia tendencji do palności. Badaczom udało się uzyskać na wyjściu napięcie 2 V. Zbyt niskie dla laptopa, ale ponoć mieli nad tym pracować. Chwalili się do tego rekordowymi czasami ładowania, w okolicach minuty dla smartfonowych pojemności, i żywotnością 7,5 tys. cykli. Jednak z jakiegoś powodu słuch po tym projekcie zaginął.
Dzisiaj więcej słychać o eksperymentach z grafenem. W 2017 roku grupa koreańskich naukowców opublikowała w magazynie Nature abstrakt, w którym wykazuje zwiększenie pojemności baterii litowo-jonowych za sprawą grafenowych kulek (de facto grafeonowo-krzemionkowych). Jak stwierdzili, warstwa takich kulek naniesiona na katodę niklową, jak również wykonanie z nich anody, nominalnie węglowej, znacząco poprawia parametry akumulatora.
Kilkukrotnie mogliśmy słyszeć, że Samsung chce wykorzystać technologię kulek grafenowych w swych smartfonach. Ale póki co efektów nie widać. Naturalnie pomysłów na rozwój akumulatorów jest znacznie więcej, ale summa summarum w lwiej części nie wychodzą one poza ściany laboratoriów. Pozostaje łudzić się, że piórkowe notebooki chociaż pobudzą do działania.