Prawda o blogach
Czyli gdy dwie strony to więcej niż jedna.
Swego czasu – w tej kwestii moja pamięć może płatać mi figle – na lekcjach hucznie nazywanych lekcjami języka polskiego dostawaliśmy zadania domowe, tak zwane wypracowania do napisania w domu. Oczywiście dzisiejsza młodzież może nie znać tak skomplikowanych i niezwykle barbarzyńskich metod nauczania (sarkazm), ale tak było. Jakoś z tym żyliśmy. Cześć z nas spinała się i tworzyła te wypracowania w domu, część ręcznie musiała przepisywać je na przerwach (i zmieniać w locie, aby nauczycielka nie zorientowała się o plagiacie) a cześć olewała to. Bo po co.
Nauczono nas wtedy jednak jednej rzeczy – że nasza pisemna wypowiedź powinna mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Tam czasem ktoś napomknął coś o tezie i takich mało istotnych bzdetach.
Dlaczego o tym pisze? Bo zamierzam ponarzekać na blogerów i ich nieudolność stworzenia tekstu, który ma więcej treści niż jedna kartka A4… bo wstępu, rozwinięcia i zakończenia to nawet już się nie spodziewam.
Krytyka – bo belka w oku kole
Oj, drodzy koledzy blogerzy, czy wiecie ile to 500 słów? Sporo. Można bez problemu wcisnąć w to 4 dobre akapity, gdzie będzie wszystko to, czego potrzeba aby zrozumieć i wstępnie przeanalizować jakiś problem. Może nawet uda się wypowiedzieć jakąś swoją własną opinie w temacie i podeprzeć ją jednym przykładem. Prawda jest taka, że 500 słów to trochę ponad idealną długość idealnego internetowego artykułu. Tak, możecie nawet w odmętach sieci poznajdywać jakieś opracowania, które prawdopodobnie będą się różnić o rząd wielkości równy 10‑20 słów. Wiadomo bowiem nie od dzisiaj, że internauci nie potrafią długo koncentrować się na jednej i tej samej treści. Skaczą niczym przysłowiowe żaby, z listka na listek. Pół tysiąca polskich słów to limit, który potrafią szybko ogarnąć zanim się znudzą. To też idealna liczba, do której mogą się odnieść komentarzem do maksymalnie 130 znaków. Taka jest średnia. Ponownie, w odmętach Internetu znajdziecie analizy.
300 słów za nami a ja jeszcze nie straciłem Twojego zainteresowania
Idąc tym tokiem rozumowania, tworząc idealny i niezwykle poczytalny serwis, potrzeba więc nastawić naszych redaktorów i blogerów na kilka ważnych aspektów. Po pierwsze muszą pisać kontrowersyjnie (ale z umiarem), po drugie muszą dawać klikalne tytuły (ale bez przesady z dopiskami w stylu FAKTu), no i na końcu nie mogą zanudzać, więc mają się uwinąć we wspomnianej liczbie słów i akapitów. Nic ponad to, nie chcemy zniechęcać czytelników, prawda…
Problem pojawia się, gdy zaczynamy czytać taki serwis – okazuje się, że dostajemy smalec. Bo słowo szmelc mogłoby kogoś obrazić. W skrócie, czytamy beznamiętne informacje, bez jakiejkolwiek analizy i do tego okraszone marnym grafomaństwem. Och, ale nie wymagajmy polotu od artykułów prasowych… no i stało się rzekłem magiczne słowo.
Blog, blag, pamiętniczek internetowy – jak zwał, tak zwał – rządzi się jednak innymi prawami niżeli pisanie informacyjne. Koniec kropka. Więc kiedy ludzie próbują mi wcisnąć tezę jakoby ich dziennikarski portal technologiczny to blog, to ja, pierwsze co zrobię, to kliknięcie w taki czerwony krzyżyk. Tak, ten od zamykania przeglądarki. (Zamykanie kart jest zbyt mainstreamowe.) Bo to nie jest blog – to po prostu amatorski dziennik z kiepskim wyglądem i formatowaniem, bez korekty, bez redaktora naczelnego i bez celu. Oczywiście każdy może sobie takie coś prowadzić, nie bronię, nie każę i nie tępię – ba nawet nie będę się specjalnie upierał przy tym, aby nie nosiło to nazwy blog. Nie mniej, blogiem nie jest, koniec i kropka.
Marudzenia ciąg dalszy – a tak przy okazji dobijamy do 600 słów. Wciąż mam waszą uwagę?
Więc jak pisać? To pytanie, na które od setek lat nikt nie zna prawdziwej i jedynej słusznej odpowiedzi. W końcu pisarska forma może mieć różne oblicza. Blogiem można nazwać wewnętrzne wynurzenia nastolatka zawarte w jednym akapicie, jak i recenzję sprzętu na sto linijek – pod warunkiem, że nie będzie ona udawała obiektywnej i profesjonalnej (wiecie, takiej z miernikami temperatury nad klawiaturą). Rzeczą jednak niezwykle istotną, z którą zapewne wiele osób się zgodzi (i pewnie parę nie zgodzi), jest przejrzysta forma. Wspomniany na samym początku wstęp, potem rozwinięcie a na końcu zakończenie. Pomysł, poprawna polszczyzna i drobny humor na pewno też są w cenie, ale jeśli nie stosuje się solidnych fundamentów ciężko zbudować dom zaufania u czytelników. Poświęcając swój czas na czytanie lubię wiedzieć o czym za chwile się dowiem, aby móc szybko zreflektować czy chce dalej czytać ten tekst czy nie. Oczywiście wprawna osoba, potrafiłaby tak poskładać wpis, aby móc rozwinięcie pominąć a i tak zrozumieć całość (stąd tak zwane i stosowane często podsumowanie – bo jak głosi legenda ludzie rozumieją z tekstu czytanego pierwsze 3 i ostatnie 3 linijki tekstu).
Tworzyć więc trzeba umieć, konsumować o dziwo również
I tym mógłbym skończyć omijając całkowicie podsumowanie. Bo najzabawniej jest wtedy, gdy zaczynamy bawić się formą…
… tym razem jednak tego nie zrobię. Blog, istota pisania o rzeczach od siebie*, jest aktualnie nadużywana, aby tworzyć coś, co blogiem nie jest, aby tworzyć zarabiający na siebie portal dziennikarski. Nie czyni to źle blogerom, bo czemu miałoby. Wypacza jednak słownictwo i co za tym idzie prowadzi do drobnych nieporozumień. Bo jednak, aby pisać dobre blogi to trzeba umieć, a aby być pisarzynom o technologiach wystarczy kupić sobie smartfona.
Tym i informacją o tym, że powyżej przekroczyłem 840 słów, kończę swój wpis. Bo mogę.
Ad * - I tu moi drodzy przydałby mi się bold.