Legalność oprogramowania, a polskie cechy narodowe
Od wielu lat obserwuję ciekawe zjawisko: dyskusje na grupach, listach i forach internetowych na temat legalności oprogramowania zawsze cieszą się ogromną popularnością, zabiera w nich głos rekordowa liczba użytkowników komputerów, wzbudzają niesamowite emocje. Wydaje się to niepojęte. Często ci sami ludzie angażują się w dyskusje na dokładnie ten sam temat dziesiątki razy, za każdym prezentując z równym zapałem dokładnie te same poglądy, przekonania, argumenty. Latami! No, po co?! Nie znajdowałem na to pytanie odpowiedzi, dopóki przy jakiejś innej pracy nie musiałem zająć się listą polskich cech narodowych.
Ogólnie rzecz biorąc Polacy to: ponury pesymizm, „tumiwisizm”, smętne biadolenie, upodobanie do operowania skrajnościami, bo jak walka, to tylko do krwi ostatniej, jak zawziętość, to „choćby zdechnąć”, jak robota, to zrywem i do upadłego, jak picie, to na umór… Emocjonalność zamiast pragmatyzmu i zdrowego rozsądku. Lata mijają, a tu nadal „czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”. Czy gdzie indziej nie było romantyzmu? Ależ był, jak najbardziej! Jako kierunek w sztuce. Jakoś nie przeszkadzał kupcom, rzemieślnikom, burżuazji i wreszcie przemysłowcom budować potęgę ekonomiczną państwa. Ale my, Polacy, z romantyczności uczyniliśmy cechę narodową, z której jesteśmy na dokładkę dumni i posługujemy się nią radośnie w życiu politycznym, społecznym i gospodarczym.
Cóż jeszcze? Narodowa duma, choć nie bardzo wiadomo z czego oraz skrajny indywidualizm, który w praktyce skutkuje kompletną niezdolnością organizowania się i jakiegokolwiek wspólnego działania. Aleksander Wielopolski twierdził, że „dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy”…
A co umiemy? Co nam wychodzi zawsze? W czym jesteśmy wręcz znakomici? Wydaje się, że jak żadna inna nacja na świecie, potrafimy wyszukiwać winnych naszych niepowodzeń. Jeżeli Polakom coś się nie udało, coś nie wyszło, kolejny raz zawalili sprawę, zawsze winny był ktoś inny, ewentualnie niezależne od nas okoliczności. Za każdym razem pod ręką były rozbiory, wojna światowa (taka, lub inna), okupacja, komuna, Żydzi, masoni, cykliści, ewentualnie bliżej niesprecyzowani oni. „Co oni tam sobie myślą?!” – znamy to, prawda?
Co to ma wspólnego z…? Uważam, że użytkownicy komputerów w Polsce w przeważającej większości są złodziejami. Albo byli. Ja też – żeby nie było wątpliwości. System i oprogramowanie mam wprawdzie legalne (niestety, nie zawsze tak było), ale… A właśnie! A co z trzema filmami na dysku? Kupiłem je legalnie, a jakże. Zrobiłem obraz płyt na twardym dysku, żeby nie ryzykować uszkodzenia oryginałów. Ale po jakimś czasie, gdy brakło gotówki, odsprzedałem filmy koledze. Natomiast obrazy płyt mam nadal, nie skasowałem ich. Ups!
Kiedy złapałem się na tym, że wynajduję rozmaite argumenty i tłumaczenia dla swojego postępowania, zrozumiałem mechanizm działania. Dopóki będziemy złodziejami, dopóty będziemy starali się wykazać i udowadniać, że wcale nie, że nam się należało, że okoliczności, licencje, zarobki, producent, polityka, monopole itd. Używam wprost określenia „złodziejstwo”, gdyż zauważyłem, że mam skłonności do bagatelizowania całego problemu przez stosowanie rozmaitych eufemizmów – na przykład „piractwo”. Bardzo rozciągliwe i niezwykle przydatne określenie, swoją drogą. „Trochę sobie popiraciłem na zakopiance” – i już koledzy uśmiechają się ze zrozumieniem i akceptacją. Natomiast: „jechałem pod wpływem alkoholu z prędkością zagrażającą życiu innych ludzi” nie brzmi już tak milutko i niewinnie, prawda?
Kiedy zrezygnowałem z argumentu: „bo wszyscy tak robią”, przerzuciłem się na dowodzenie oparte o licencje. A bo skomplikowane, niezrozumiałe, niedostosowane do polskich realiów, nielogiczne itd. Ale prawda jest taka, że sam siebie oszukiwałem. Zasada jest prosta: „mam prawo do towarów, dóbr i usług, za które zapłaciłem”, więc bez żadnych skomplikowanych rozważań prawno-licencyjnych ja świetnie wiem, co kupiłem, a co ukradłem, do czego mam prawo, a do czego nie. Reszta to robienie samemu sobie wody z mózgu.
Kolejną cechą narodową jest stopień rozwoju. Bo narody rozwijają się w podobny sposób, jak to się dzieje z człowiekiem. Wydaje mi się, że wyrośliśmy już z wieku wczesnodziecięcego. W życiu człowieka byłby to odpowiednik czterech-sześciu lat. Okres, w którym dziecko tupie nóżkami przed sklepem z zabawkami i domaga się autka już, zaraz i natychmiast, bo… bo tak! W okresie następnym, który zawiera się w przedziale siedem-dwanaście lat, dzieci zaczynają zamieniać „chcę, bo chcę” na jakieś bardziej złożone argumenty. Ot, choćby: „kup mi, bo wszystkie dzieci w klasie już mają”. Argumenty dzieci w tym wieku są zwykle naiwne i wywołują co najwyżej rozbawienie dorosłych, tym niemniej dzieci święcie w nie wierzą i są w stanie z determinacją ich bronić. W 2010 roku w Polsce, na takim etapie właśnie się znajdujemy.
I tylko momentami zastanawiam się, ile czasu i energii pochłania wielu ludziom obrona… „piractwa” i czy te środki – inaczej wykorzystane – nie wystarczyłyby na zarobienie na legalny system…