Brain Internet Security
Asus F5 R Series, 80 GB HDD, 2 GB RAM (pierwotnie 512 MB), Intel Celeron M520 1,6 GHz...
Wbrew temu, co na pierwszy rzut oka mogłoby się Wam wydawać po przeczytaniu pierwszej linijki, nie jest to specyfikacja jednego z eksponatów rodem z jakiegoś-tam muzeum średniowiecznej elektroniki. To specyfikacja laptopa z metryką pochodzącą z roku 2007, z Vistą na pokładzie, w pełni na chodzie i stanem zdrowia ogólnie rzekłbym dobrym (nie licząc nie mających praktycznie żadnego wpływu na funkcjonalność i działanie wyłamanych zaczepów pokrywy oraz jednego pękniętego zawiasu).
To laptop, dzięki któremu lat temu około 7 światy komputerów, systemów operacyjnych i przede wszystkim internetu zaczęły otwierać przede mną swoje wciągające wnętrze. Laptop, który swoją niezawodnością i uporem w prawidłowym działaniu niejednokrotnie przyczynił się do kilku moich osobistych sukcesów. Laptop, który - zahaczając o kontekst stricte materialny, finansowy - już dawno na siebie zarobił i który w ułamku sekundy miałby wybaczone, gdyby w dowolnej chwili postanowił przejść na zasłużoną emeryturę.
Mój Asus jak na razie jednak o emeryturze nie myśli. Co bardzo mnie cieszy, bo zarwaliśmy wspólnie niejedną noc, a wymiana tego komputera na nowy zostawiłaby nie tyle pustkę w portfelu, co w sercu...
Dziadzia Asus niewątpliwie się starzeje. Widać to ewidentnie po wydłużającym się z roku na rok czasie uruchamiania i niekiedy mozolnym radzeniem sobie z wykonywaniem niektórych zasobożerniejszych poleceń użytkownika. Użytkownikiem tym jestem praktycznie tylko ja (żonka w cybernetyczny świat wciągnąć zbytnio się nie daje, a córka z racji wieku jak na razie tylko kota Toma trzaska po gębie, w pełni wykorzystując zalety gorilla glass na tablecie).
Z racji powyższego to właśnie na mnie spoczywa obowiązek zadbania o to, by dziadek z serii F5 na moim biurku czuł się wciąż młodo. Że wciąż tak jest, duża w tym rola Wasza - blogerów i forumowiczów, rozsiewających swoje dobre optymalizacyjne rady na łamach niniejszego portalu.
Odpowiednio zoptymalizowany Windows, zwłaszcza Vista, która jak wszyscy wiemy często pakowana była w komputery, które ledwie mogły ją uciągnąć, na pewno ma bardzo pozytywny wpływ na działanie całego sprzętu. Jednak nawet najskuteczniej przeprowadzona optymalizacja na niewiele się zda, jeżeli zmuszeni jesteśmy do używania programu, którego minimalne wymagania systemowe przekraczają możliwości posiadanego przez nas komputera.
Gdy użycie CPU podczas działania konkretnego programu sięga 80‑90 procent, warto pomyśleć o alternatywie. Tak wysokie zużycie procesora wykańcza nie tylko komputer, ale i jego użytkownika, któremu wiecznie obracająca się klepsydra (lub kółeczko) zdecydowanie ponad normę wydłużają czas pracy. Szukanie alternatyw dla programów, które są nam niezbędne do codziennej pracy, może się okazać zadaniem łatwym albo trudnym; zależnie od tego, czego szukamy i jakie mamy oczekiwania. Gdy odpowiedniej alternatywy nie ma, pozostaje albo męczyć się dalej, albo skorzystać z opcji „Odinstaluj”. W moim przypadku to drugie rozwiązanie prędzej czy później kończyło się znalezieniem czegoś w zamian; czegoś, co swoją rolę spełniało wzorowo, a jednocześnie dawało odetchnąć dziadkowi Asusowi.
Jedyną czarną owcą w tym towarzystwie pozostał antywirus. Wszystko było dobrze, dopóki Eset NOD Antywirus 4 (naprawdę świetnie dogadujący się z moim komputerem) z pewnych powodów musiał zostać zastąpiony swoim młodszym bratem w wersji 5. Od tego momentu tak zwane mielenie zauważalne było na każdym kroku, a zużycie CPU zbyt często sięgało zbyt wysokiego poziomu.
Musiał nastąpić przełom; rozwiązanie dla jednych całkiem naturalne, dla niektórych zadziwiające, a dla innych wręcz może drastyczne i niezrozumiałe. Czyli - deinstalacja antywirusa. W temacie korzystania z komputera nowicjuszem nie jestem, moje działania w Sieci nie ograniczają się jedynie do lajkowania na fejsie. Pozbawiony „specjalistycznej” ochrony nie czuję się zagrożony ani trochę. Tę „specjalistyczną” ochronę zastąpił specjalny pakiet, który macie również Wy wszyscy. Ale nie wszyscy go aktywujecie i nie wszyscy wiecie jak z niego korzystać.
Mózg użytkownika.
„Brain Internet Security”, najnowsza wersja 2014, aktualizowana co chwilę, na bieżąco - pod warunkiem, że użytkownik należy do trzeźwych, wypoczętych i racjonalnie myślących. „Brain Internet Security” ma kilka podstawowych opcji, które bezwzględnie należy włączyć (ważne, by jednocześnie korzystać z najnowszej wersji przeglądarki internetowej):
- nie ignoruj komunikatów o próbie wyłudzenia informacji
- zablokuj flash i aktywuj go tylko na „sprawdzonych” witrynach
- zwracaj uwagę na zawartość wyskakujących okienek
- przed kliknięciem w odnośnik zwróć uwagę na faktyczny adres url
- z przymrużeniem oka traktuj okienka informujące o wielkiej wygranej
- odróżniaj właściwą treść strony www od znajdujących się na niej reklam i innych podejrzanych elementów
- nie otwieraj podejrzanych wiadomości e-mail
- pobieraj pliki tylko z zaufanych, sprawdzonych witryn
- podczas instalacji programu, zanim klikniesz OK/Dalej, czytaj ze zrozumieniem treść pojawiających się komunikatów
- nie podłączaj do komputera obcych urządzeń, zwłaszcza nośników USB
- miej oczy szeroko otwarte
- każde nietypowe zdarzenie traktuj według zasady ograniczonego zaufania
Wiele osób w swoim „Brain Internet Security” nie ma zaznaczonej żadnej z powyższych opcji. Albo nie korzysta z niego w ogóle, licząc na „najlepszego antywirusa”, którego ma właśnie zainstalowanego. Nie ma ideałów wśród pakietów zabezpieczających, a wszelakie testy i rankingi w tej materii mają różnych bohaterów.
Ja postawiłem na swój własny „Brain Internet Security”. Tchnęło to w dziadka Asusa kolejne życie i - nawiązując do pewnej reklamy - dodało mu skrzydeł. Oczywiście nie oznacza to, że z jednego rdzenia zrobiły się cztery, ale różnica jest zauważalna. I oto właśnie chodziło.
Śmiało nazwać się mogę bezpiecznym internautą, a z racji swoich oczekiwań wobec Internetu odwiedzane przeze mnie witryny są jak ramówka TVP, czyli ciągle to samo, prawie jak flaki z olejem, dzień w dzień te same strony - pewne, sprawdzone, zaufane. I nawet jeśli napotkam w nich na jakąś niespodziankę, jestem święcie przekonany, że zadziała wówczas ostatnia z podanych wyżej opcji mojego osobistego pakietu zabezpieczającego.