RSS: Raczej Stracony Standard
04.07.2013 00:33
No i stało się. Google Reader został wyłączony. tysiące blogerów technologicznych, rozpaczało od momentu ogłoszenia światu informacji o końcu tej usługi. Mimo ich ogólnego lamentu Google, why? rzecz nie miała istotnego wpływu na Światową Sieć Komputerową. Dlaczego? Problem tkwi, nie w słabości Google Reader, który był usługą świetną. Problem tkwi w słabości protokołu, na którym bazował: RSS.
Gdyby zapytać przeciętnego użytkownika Internetu co to jest RSS, wzruszy ramionami. Równie dobrze można go zapytać o wpływ renesansu na obrazy Pabla Picassa. Zwykły klikacz odpala przeglądarkę, nie interesując się http, ftp, xml, php. Włczam i mam. Jakieś subskrypcje? Pobieranie nagłówków wiadomości?, synchronizacja treści w chmurze? Ale po co to?
RSS jest genialny w swej idei. Zbieranie w jednym miejscu (czytniku) artykułów z ulubionych witryn to usługa znakomita. Ale zbyt skomplikowana. Po pierwsze trzeba wiedzieć co to jest RSS, po drugie trzeba rozumieć jak wykorzystać taki kanał. Inaczej mówiąc trzeba wiedzieć co zrobić gdy wyświetla się ekran w tym stylu:
Ale przecież kliknąłem RSS, co to za XML? Co mam z tym zrobić? Tego się nie da czytać. Łatwiej wejść na oryginalną stronę i znaleźć to czego szukam. I próżne tłumaczenia blogerów technologicznych, maniaków nowinek sieciowych, że zaoszczędzisz czas, pieniądze i nie wiadomo co jeszcze. RSS wymaga zbyt wiele zachodu by przebił się do masowej świadomości. I dlatego nie zyskał, i nie zyska masowej popularności, oprócz osób tzw. rozeznanych w technologiach.
Trudno się dziwić, że Google zamknął Readera. Przecież to była tylko nakładka na protokół RSS, umożliwiająca synchronizację kanałów w chmurze. Większość użytkowników, wykorzystywało synchronizację przez Google Reader w innych czytnikach, na smartfonie, czy tablecie. To był tylko pośrednik w dystrybucji treści od innych nadawców. Gdzie tu miejsce na monetyzację, zarobek? Nawet nie ma gdzie wyświetlić reklam.
RSS nie jest też na rękę właścicielom stron internetowych. Taki czytnik pobiera treść artykułu i użytkownik nie musi wejść na stronę będącą źródłem informacji. Zero zarobku z reklam, a przecież to reklama jest podstawą utrzymania większości witryn internetowych. Udostępniam treść, ktoś sobie ją ściąga do czytnika i nikt nie zarabia - ani dostawca treści, ani właściciel czytnika. W biznesie jest pojęcie win‑win, kiedy dwie strony wygrywają, zarabiając na wzajemnie połączonych ze sobą usługach. RSS jest w tym wypadku usługą loose-loose: wszyscy tracą.
Zwykły użytkownik i tak woli Facebooka i Youtuba, gdzie zaglądają wszyscy. Ale zaraz, zaraz... Na Fejsie kumpel podsyła mi co tydzień link artykułu z pewnej strony. Inny wrzuca jakiś link do śmiesznego mema. Czy to nie jest to samo co subskrypcja RSS? Niby to samo, jest link, kilka zdań z artykułu, albo i zdjęcie. Ale jednak to nie to samo. Gdyby zaprenumerować kanał np. Kwejka, dostawałbym codziennie dziesiątki memów o wszystkim. To samo z artykułami na blogu. Kto ma czas filtrować wszystkie te treści? Pojedynczy osobnik, od czasu do czasu znajdzie taką chwilę, przejrzy sto demotów i spodoba mu się coponiektóry. Co wtedy robi? Dzieli się tym ze światem na Fecebooku. Fajny film na Youtube? Wysyłam linka mailem.
RSS, genialna usługa pozwalająca filtrować zalew internetowych informacji, przegrał. Z jednej strony był zbyt skomplikowany, z drugiej za mało społecznościowy. Oczywiście sam RSS nie umrze tak jak Google Reader. Zawsze znajdą się maniacy, którzy będą taką treść udostępniać i inni, którzy będą z niej korzystać. Ale to tylko nisza i nic dziwnego, że Google z tej niszy zrezygnował. Tak jak i wielu z użytkowników Readera, którzy nie zastąpią tej usługi inną ponieważ konta na Fejsie, Youtubie, Google+ czy Twitterze w zupełności im wystarczą.