Linuksy dla pospólstwa: odsłona pierwsza. Prolegomena, czyli ornitologia nie jest dla wszystkich.
Opowiem Wam na wstępie krótką historię moich początków z Pingwiniątkiem. Jakieś cztery lata temu, dosłownie na moment przed końcem okresu dwuletniej gwarancji (czy tam rękojmi), mój laptop się rozkraczył. W efekcie reklamacji po kilku tygodniach otrzymałem naprawione urządzenie i sądząc z opisu usterki okazało się, że wymieniono w nim między innymi płytę główną. Niestety z perspektywy czasu wydaje mi się, że serwisant nie przyłożył się specjalnie do swojego zadania, ale to już temat na inne opowiadanie.
W każdym bądź razie moja radość nie potrwała nawet pół roku, ponieważ cieszyć się w miarę bezproblemowym korzystaniem z rzeczonego sprzętu mogłem jedynie do pierwszego wykrzaczenia się Okienek. Niestety próby przywrócenia Windowsa, a później jego reinstalacji, spełzły na niczym, ponieważ instalator wywalał się w losowych momentach, czyli góra po 2‑3 minutach od jego uruchomienia. Po dniu czy dwóch nierównej walki tak naprawdę pogodziłem z koniecznością zakupu nowego sprzętu, tym niemniej - już nie pamiętam dokładnie skąd ten pomysł - postanowiłem jeszcze spróbować odpalić na nim Linuksa. Ten ostatni wówczas nie kojarzył mi się najlepiej, ponieważ na przełomie wieków miałem z nim kilkumiesięczną styczność i nie wspominam tego epizodu najlepiej. Powiedzieć, że to było męczące doświadczenie, to tak naprawdę nic nie powiedzieć. Natomiast te 4‑5 lat temu w internetach można było przeczytać, że obecnie jest wyraźnie lepiej, choć ja nie do końca dawałem wiarę. Tym niemniej decyzja zapadła, zaś mój wybór był dość oczywisty na tamten czas i tym samym na moim pendrive wylądował obraz Minta.
Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że postawienie popularnego Miętusa było zdecydowanie prostsze i szybsze niż Windowsa 7, który to wówczas niepodzielnie dzielił i rządził na desktopach. Co najważniejsze udało się od “pierwszego kopa”, co sprawiło, że mój entuzjazm urósł niepomiernie, zaś w efekcie kilkuletniej przygody z Linuksami już nie bardzo wyobrażam sobie powrót do Okienek, z których jednak cały czas korzystam w pracy i bynajmniej nie narzekam. Nie oznacza to, że obyło się bez zgrzytów, a z jedną rzeczą zmagałem się właściwie do końca użytkowania tego niezbyt fartownego sprzętu.
Jaki z tego wszystkiego płynie morał? Otóż moja obecna przygoda z Linuksem rozpoczęła się tyleż przypadkiem, co w pewnym sensie z musu. Gdyby nie rzeczony problem prawdopodobnie dzisiaj nadal korzystałbym z Windowsa i być może złorzeczył od czasu do czasu w duchu, ale koniec końców od zawsze byłem dość umiarkowanie zadowolony z Okienek. Mimo jednak tej chyba dość nietypowej genezy przyjaźni z Pingwiniątkiem rozwiązanie to znakomicie wpasowuje się w moje potrzeby, z czasem wręcz - o dziwo - coraz bardziej. Tym niemniej uważam, że nie jest to rozwiązanie dla każdego, o czym uczciwie poinformowałem już w tytule. Kryje się w tym jednak swoisty paradoks, ponieważ jestem szczerze przekonany, że jest to znakomity system dla przeciętnego Kowalskiego, którego aktywność na desktopie sprowadza się obecnie do używania przeglądarki internetowej. Niestety taki statyczny użytkownik ma pewne nawyki, z których bez powodu rezygnować nie zamierza i charakteryzuje go brak chociaż odrobiny ciekawości i gotowości do nauki, która przy takiej przesiadce jest nieodzowna. Zaś ci, którym tego ostatniego nie brakuje, mają zazwyczaj dużo większe potrzeby i oczekiwania, których często Linuks nie jest w stanie spełnić.
Dlatego mój krótki cykl wpisów dla osób zainteresowanych migracją na Linuksa zaczynam od tekstu, gdzie proponuję wykonanie prostego "rachunku sumienia", który być może pozwoli uniknąć niektórym osobom przyszłych udręk obcowania z tym systemem oraz - co gorsza - lektury kolejnych odsłon tego cyklu. Użytkowników - przynajmniej niektórych - również zachęcam do wykonania tego ćwiczenia, ponieważ co poniektórym może to pozwoli mocniej stąpać po ziemi w kwestii swojego ulubionego systemu operacyjnego.
1. Najważniejsza kwestia, od której trzeba zacząć każdą tego rodzaju dyskusję. Otóż Linux nie jest alternatywą dla Windowsa, jeśli pod to określenie z automatu podstawiasz słowo “zamiennik”. Niestety dla wszystkich takimi kategoriami myślących mam przykrą wiadomość: korzystania z Pingwiniątka wymaga - jak każda zmiana najczęściej - gotowości do wyjścia poza dotychczasową strefę komfortu i przy tym posiadania chociaż odrobiny naturalnej ciekawości. Dlatego najgorszą możliwą motywacją w mojej opinii jest na ten przykład wściekłość na MS, gdy po którejś aktualizacji coś nagle nam przestanie działać. Jest więcej niż pewne, że podobne (choć niekoniecznie identyczne) problemy staną się Twoim udziałem w przypadku Linuksa, bo nie ma rozwiązań idealnych. Moje obecne doświadczenie podpowiada, że Linuks jest rozwiązaniem bardziej stabilnym i przewidywalnym, ale tak wcale być nie musi w każdym przypadku i u każdego. Dlatego im bardziej będzie świadoma decyzja o migracji tym lepiej, choć akurat mój przykład nie jest najlepszym potwierdzeniem tej tezy.
2. Zastanów się czy są programy, z których bezwzględnie musisz korzystać i to dość regularnie, a następnie sprawdź na co możesz liczyć w przypadku Linuksa. Chciałbym podkreślić istotność również tej ostatniej kwestii, czyli częstotliwości sięgania po aplikacje, których na Linuchach nie uświadczysz, ponieważ dual boot nie jest najszczęśliwszym rozwiązaniem, jeśli co chwila musisz zmieniać system, być coś pilnie zrobić, zaś wirtualizacja nie zawsze się sprawdza na taką okoliczności. Niestety istnieje duża szansa, że ta czy owa aplikacja nie ma swojej wersji pod Linuksa albo może być ona pozbawiona części funkcjonalności w stosunku do “okienkowej”. Pół biedy, jeśli w to miejsce masz jakąś w miarę równoważną alternatywę, ale nawet wówczas musisz być gotowy na zmianę pewnych przyzwyczajeń. Pamiętaj, że system operacyjny to przestrzeń uruchamiania aplikacji i sam w sobie nie stanowi jakiejś wielkiej wartości.
3. Wine, o którym być może słyszałeś albo przeczytasz przy tej czy innej okazji, nie jest bynajmniej rozwiązaniem czy raczej unieważnieniem tego problemu. Jest oczywiście dużo lepiej niż jeszcze parę lat temu wstecz, w czym spora zasługa kilku firm, które w rozwój tego projektu się zaangażowały (między innymi Valve), ale nikt nie da Ci gwarancji, że program, który dzisiaj idealnie spełnia swoje zadanie w trybie “emulacji”, po kolejnej aktualizacji nie odmówi nagle posłuszeństwa. Dlatego osobiście wyznaję zasadę: używaj Wine tylko wówczas, kiedy naprawdę nie masz wyjścia. Być może to podejście zbyt radykalne, ale zapewne sporo nerwów mi oszczędziło i tak naprawdę mogę sobie na nie pozwolić, ponieważ wynika to z moich specyficznych potrzeb, gdyż właściwie wszystko czego potrzebuję mam natywnie pod Linuksem. Natomiast z tego punktu powinieneś zapamiętać, by nie ufać osobom, który twierdzą, że Wine i jego pochodne rozwiążą wszystkie czy większość tego rodzaju problemów.
4. Graczu omijaj Linuksa szerokim łukiem. Wprawdzie oczami wyobraźni już widzę komentarze pod wpisem, o tym jak zasobną bibliotekę gier ten czy ów użytkownik na Linuksie posiada. Nie zmienia to jednak faktu, że niemała część najnowszych tytułów już na starcie w ogóle nie będzie chciała współpracować (nawet przy użyciu najwymyślniejszych sztuczek) albo w najlepszym razie będzie działała w taki sposób, że zabije jakąkolwiek przyjemność z obcowania z danym tytułem. Ja tego problemu nie mam (znowu wracamy do kwestii indywidualnych potrzeb), bo mnie granie przestało prawie zupełnie bawić już kilka lat temu. Natomiast moja pociecha sporadycznie zasiada do kompa, by poszaleć przy tytułach, których na próżno szukać na Xboxie. Część z nich działa natywnie (Team Fortress 2, Garry's Mod, Hearts of Iron IV) zaś inne korzystają z dobrodziejstw “emulacji” (Heroes of Might & Magic III). Więc jak widać nawet tutaj da się korzystać z Linuksa, ale mimo wszystko to koniec końców nadal pewne ograniczenie niż zaleta Linuksa, że potrafi coraz lepiej udawać Windowsa.
5. Jeśli posiadasz jakieś peryferia, które regularnie podłączasz do komputera (zwłaszcza te z okazałą metryką), poszukaj w Internetach czy Linuks będzie chciał z nimi współpracować. Warto też sprawdzić specyfikacje samego komputera, bo pewne karty sieciowe chociażby mają wyraźną awersję na ptactwo. Na moje szczęście nigdy nie miałem z tym problemu, choć już kilkanaście urządzeń uzbroiłem w Linuksa, ale pewnikiem zaliczam się do wyjątkowych szczęściarzy, więc zapewne w moim wypadku W10 też nigdy by się po aktualizacji nie wysypał (nie mogłem się powstrzymać przed tą szpileczką).
Jeśli dotarłeś do tego momentu i jak dotąd nie udało mi się Ciebie zniechęcić, to istnieje szansa, że może jesteś materiałem na zadowolonego użytkownika Linuksa. Kluczowe słowo w poprzednim zdaniu to “zadowolony”, bo należy pamiętać, że ostatecznie do tego się to sprowadza. Motywacje do przesiadki na inne rozwiązanie mogą wszak być bardzo różne, choć czasami niestety wynikają z braku wyboru. Jeśli jednak do nas należy ostatnie słowo w tej kwestii, to powinniśmy kierować się w pierwszym rzędzie własnymi potrzebami oraz wygodą. Oczywiście w przypadku Linuksa, czy szerzej oprogramowania otwarto-źródłowego, dochodzą jeszcze kwestie natury “polityczno-ideologicznej”, ale ten wpis nie temu jest poświęcony. Z mojej strony zachęcam wszystkich sympatyków Pingwiniątka do podzielenia się swoimi przemyśleniami w zakresie tego, co najbardziej im przeszkadza lub przeszkadzało po przesiadce z jedynie słusznego rozwiązania. Chciałbym możliwie najszerzej przedstawić “ciemne” strony takiej migracji i Wasz uwagi/doświadczenia postaram się uwzględnić w tekście.
Zaś wszystkim kiepskim warzywom germańskiej proweniencji serdecznie dziękuję za niepospolite mądrości w tym temacie i od razu zastrzegam, że jakiekolwiek próby wszczynania burzy w komentarzach będą moderowane, bez znaczenia z czyjej strony taka “inicjatywa” się pojawi. Okazji do tego na DP (zwłaszcza ostatnio) czy innych portalach nie brakuje, ale mój dzisiejszy wpis nie jest do tego przyczynkiem i żadną miarą nie powstał z myślą o klikach, ani tym bardziej jako zarzewie bezproduktywnej dyskusji o wyższości jednego rozwiązania nad drugim. Dlatego pieniaczom z obu stron barykady grzecznie acz stanowczo dziękujemy i zapraszamy pod inne wpisy, których autorzy aż zacierają ręce na taką ewentualność. Tutaj na wdzięczność nie liczcie.