Alien Breed 2: Assault
Znowu mam deja vu - zbyt często ostatnio powtarzam popularne zdanie o modzie na "przeróbki". W większości przypadków takie podejście do gier nie boli, bowiem twórcy stają na wysokości zadania, zaś same produkty oferują porządną jakość. Zaznacza się jednak przy okazji drugie zjawisko - wydawanie tytułów w krótkich epizodach, gdzie każda kolejna pseudo-część niewiele różni się od poprzedniej. A że długość rozgrywki również nie powala, to należy już pomarudzić... Alien Breed: Evolution złe nie było, wręcz przeciwnie - za 800 MSP dostaliśmy niezły kawałek softu, choć tęsknota za starymi czasami nie pozwalała fanom na zachwyty. Na Alien Breed 2: Assault przyszło nam poczekać nieco dłużej, niż planowano… Nie rozumiem tylko dlaczego, skoro zmiany są minimalne, szwankujących rzeczy dalej zaś nie poprawiono.
04.11.2010 | aktual.: 01.08.2013 01:48
Fabularnie zaczynamy bezpośrednio tam, gdzie ostatnio skończyliśmy, czyli w skórze Conrada przebijamy się przez nieskończone korytarze statku-widma, a wszystko po to, żeby uratować swój własny "prom" kosmiczny Leopold. Nie ma żadnego wprowadzenia, nie ma rozgrzewki - gra wrzuca nas prosto w wir wydarzeń. Zgodnie ze swoim zawodem, bohater naprawia, co się da. Tu włoży baterię w niedziałające drzwi, tam odkręci zawór, gdzie indziej z kolei uruchomi generator prądu… Szybko okazuje się, że oprócz tych fascynujących zadań oraz strzelania do obcych nie ma więcej nic do roboty. W stosunku do epizodu pierwszego, ograniczono nieco przymusowe powracanie do uprzednio zwiedzonych lokacji, lecz absurdy w stylu dojścia pod zamknięte wrota i natychmiastowa misja ich otwarcia, polegająca na cofnięciu się o dziesięć kroków oraz użycia przycisku nadal są obecne. Oczywiście jeszcze przed momentem przycisk nie działał – oj, doprawdy dziwne rzeczy dzieją się w kosmosie.
Na plus należy policzyć większe rozbudowanie poziomów - mam tu na myśli głównie ich wielowymiarowość. Wiadomo, otwartych przestrzeni oczekiwać nie należy, za to tym razem poprzedzieramy się pod podłogą, skorzystamy z różnorakich otworów wentylacyjnych, czy nawet pojeździmy windą. Dzięki temu zabiegowi eksploracja zyskuje nieco na wyrazistości, a i zgubić się jest trochę łatwiej niż poprzednio. Szkoda tylko, że w sumie w dalszym ciągu po prostu ciągle podążamy za znacznikiem, niczym bydło za pastuchem... Dodatkowo w niewyjaśnionych okolicznościach ucierpiała kamera, która teraz podczas przeciskania się przez wąskie korytarzyki ustawia się często tak, że nic nie widać. Zamiast z obcymi, walczymy z obróceniem jej, aby dopaść atakujące nas potwory.
Esencję rozgrywki stanowi oczywiście strzelanie, ale potyczki z obcymi nie są specjalnie emocjonujące, głównie ze względu na większą niż w Evolution ilość amunicji. Do tego szybko przyzwyczajamy się, że stwory atakują głównie po wykonaniu jakiejkolwiek ważniejszej akcji, w stylu wciśnięcia guzika czy przeszukania zwłok, także łatwo się na to mentalnie przygotować. Arsenał zaserwowano spory - obok pistoletu lub strzelby jest nawet wyrzutnia rakiet, a wszystkie znalezione elementy można ulepszać w specjalnych stacjach (tam również zapiszemy stan gry oraz kupimy przydatne fanty). Oprócz standardowego oczyszczania statku z przeciwników mamy też czasowe odpieranie ataków (już w pierwszym poziomie zdarza się trzy razy) i... to w zasadzie wszystko. Łatwo przechodzimy kolejne miejscówki, usprawnianie przedmiotów nie bywa w sumie konieczne. Jedyne wyzwanie stanowić mogą walki z bossami, ale to za mało.
[break/]Tryb dla samotnego gracza oferuje pięć lokacji oraz trzy poziomy trudności, każda miejscówka to około godziny zabawy. Na szczęście oprócz zachowywania stanu gry w specjalnych punktach na mapie, pojawił się także zapis automatyczny - to w sumie jedyna większa zmiana na plus. Wyjątkowo boli brak konkretnej opcji współpracy. Owszem, da się postrzelać we dwójkę, lecz nie w kampanii właściwej, a tylko przechodząc trzy specjalnie do tego celu przygotowane mapy. Niestety, te są frustrujące - brakuje wyboru poziomu trudności, zaś w przypadku porażki trzeba zaczynać od nowa. Nawet nieskończone odradzanie się graczy nie pomaga. Nowością jest Survivor, gdzie wspólnie z kompanem, bądź samotnie, odpieramy ataki kolejnych fal obcych. Niby fajne, ale na jakieś 15 minut. Potem nudzi.
Grafika? Na pierwszy rzut oka nie ma się do czego przyczepić. Pochwalić należy na pewno efekty świetlne plus bardzo dobrze zrobione wybuchy, jednak podobne do siebie, nieciekawe lokacje nie zachęcają do tak zwanego „lizania ścian”. Animacja postaci wypada przeciętnie - ma się wrażenie obserwowania mechanicznego robocika, nie człowieka. Martwią również spadki płynności przy scenkach przerywnikowych. Na szczęście udźwiękowienie to duży plus - chwilami idzie się faktycznie przestraszyć, zaś muzyka przygrywająca w tle dobrze podkreśla klimat. Niestety, dialogi z kolei już wypadają sztucznie, a idiotyczne kwestie, jakie postacie wygłaszają w trakcie rozgrywki co-op, wołają o pomstę do nieba. Ilu skomentowałoby sytuację spokojnym "Oh, dear!", kiedy ciało oto rozrywa wybuch?
Patrząc na Alien Breed 2: Assault, mam ochotę wykrzyczeć deweloperom w twarz, że jest rok 2010 i wśród zalewu hitów pojawiających się na Xbox Live Arcade pozycje średnie (nawet jeśli będą solidne) zginą w tłumie. Owszem, mogę zaakceptować wypuszczanie w odcinkach perełek typu DeathSpank, ale w tym przypadku przygoda powinna się była skończyć już na Evolution. Miałam nadzieję, że wpadki pierwowzoru zostaną poprawione, lecz nic takiego nie nastąpiło. Szkoda ponadto, iż nie da się przejść w trybie współpracy głównego wątku fabularnego - tego typu zabieg dałby grze nieco dodatkowych punkcików do oceny. A tak? Niby dostajemy trochę więcej, niż poprzednio, tylko co z tego? Produkcja mnie do siebie nie przekonała, a nie lubię też, gdy twórcy nie mają ochoty uczyć się na błędach. Dlatego Assault polecam jedynie w przypadku zachwytu nad częścią pierwszą. Jeśli było inaczej - sprawdźcie demo, bo "pełniak" oferuje 5 godzin tego samego.