DiRT Showdown
Codemasters w swoich grach wyścigowych na przestrzeni ostatnich lat starało się nieco zakombinować, oferując nie tylko potyczki na trasie czysto na czas, ale i inne „pozaplanowe” atrakcje. DiRT Showdown to próba zebrania tego wszystkiego w osobną, satysfakcjonującą produkcję. Skoku w bok bez większych konsekwencji dla głównej marki. Rywalizacja na torze nabrała bardziej bezpośredniego znaczenia, bowiem większość imprez tutaj polega zwyczajnie na rozwaleniu przeciwnika. Aczkolwiek pojawiają się też tory pod różnorakie sztuczki czy wybicia w powietrze, jak również tradycyjna walka o pierwsze miejsce na mecie. Podszyta jednak stłuczkami i urywaniem blachy…
13.06.2012 | aktual.: 01.08.2013 01:45
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Pierwsze uruchomienie tytułu potrafi zachwycić. Udźwiękowienie wypada fantastycznie. Nasze uczy umiejętnie częstowane są porcjami energetycznych utworów, które świetnie wkomponowują się w klimat jednych wielkich, szalonych zawodów. Menu główne rozstawiono na arenie, po której w tle dynamicznie jeżdżą auta, gdzieś z tyłu ciągle strzelają do tego fajerwerki. Zabawa zapowiada się naprawdę ciekawie, choć przytłacza po trochu liczbą opcji. Generalnie rozgrywka dzieli się niemniej na trzy główne partie. Jest tryb kariery, z licznymi starciami o odmiennych zasadach, potem otwarte parki rozrywki, gdzie wykręcamy triki, plus naturalnie multiplayer – na podzielonym ekranie oraz po sieci. Najwięcej czasu spędzimy oczywiście prowadząc kierowcę do chwały w ramach kilku kategorii zawodów, różniących się trudnością. W zależności od zajętego miejsca dostajemy różne honoraria. Kasę wydajemy na nowe samochody i ulepszanie starych.
Starcia oparte na demolce aut rywali lub przetrwaniu zmasowanego ich ataku na naszą furę (także przy próbie wyrzucenia ze stalowego ringu) wypadają naprawdę radośnie. Przypomina się rozwałka z niegdysiejszego hitu Destruction Derby. Liczą się jak największe zniszczenia, bo to przekłada się na dorobek punktowy i pozycję w rankingu. O wiele mniej do gustu przypadły mi jazdy spod znaku Hoonigan, czyli poruszanie się po torach przeszkód, wymagające dokładnego operowania gazem, hamulcem oraz ręcznym. Bierzemy zakręty wślizgiem, rozbijamy kolorowe cegły, kręcimy bączki wokół latarni, a jednocześnie staramy dotrzeć do linii końcowej jako pierwsi. Przeciwieństwo „krasz testów”, zmuszające nagle do bliższego zapoznania się z tym, co pod maską. A jeszcze te błędy w zaliczaniu wyzwań (często dobry drift nie zostaje uznany)… Tymczasem kolejne imprezy odblokowywane są przy odpowiedniej ilości zdobytych medali, może się więc zdarzyć, iż mamy wszędzie złoto - poza „pokazówkami”. I klops.
Wyczucia wozu nie nauczą nas zdarzające się od czasu do czasu wyścigi w bardziej tradycyjnej formie (przy czym też z często z licznymi przeszkadzajkami, albo zachodzącymi na siebie specjalnie zakrętami, by stłuczek było więcej), są jednak na szczęście osobno dwa parki rozrywki, podzielone na rejony otwierane przed nami w miarę postępów. Dostajemy zestaw misji (tu zakręć, tam spal gumę, a dalej wyskocz) plus znaczków DiRT Showdown do odnalezienia i na spokojnie, bez presji czasowej, staramy się opanować samochód, zaliczając kolejne ze sztuczek z listy. Chociaż model jazdy uproszczono względem poprzednich odsłon serii, taki ruch jest logiczny. Nie mam do mechaniki większych zastrzeżeń. Naturalnie wciąż uprzywilejowani będą posiadacze kierownic, bo na padzie gra się odczuwalnie mniej dokładnie.
[break/]Wyjściem do wyzywania się od słabeuszy jest funkcja chwalenia się przed osobami z listy przyjaciół swoimi wynikami na danych trasach, które trafiają do menu Challenges. Umiejętności jednak szybciej porównać zwyczajnie po sieci. Po wpisaniu jednorazowego kodu, dostarczanego z nowymi egzemplarzami gry, dostajemy dostęp do opisywanych wyżej typów wyścigów do sprawdzenia przez Internet plus opcji Party, na którą składają się bardziej zakręcone konkurencje - jak zaliczanie określonych punktów kontrolnych, lecz w dowolnej kolejności, czy swoistego rodzaju odmiana popularnego trybu Capture The Flag. Nic tak nie zabija jednak kilku minut wolnego czasu jak szybka rozwałka na arenie, także w odmianie drużynowej. Fajnie wyszła kraksa? Żaden problem ją sobie przewinąć i puścić raz jeszcze, albo nawet podzielić się z innymi filmikiem na YouTube.
EGO engine zachwyca. Animacja nie chce zwolnić ani na chwilę, chociaż na trasie dzieje się wiele, w powietrze spod kół wylatuje kurz, a z przodu śmieci z toru, zaś samochody pięknie się niszczą (acz bardziej te nielicencjonowane - to raczej logiczne). Co zastanawiające, w porównaniu do poprzednich gier Codemasters, oprawa nie wypada już tak fantastycznie. Nagle okazuje się, że mimo wszystko kilka lat temu mieliśmy piękniejsze kraksy czy lepszą „wczujkę” w jazdę, a nawet bardziej dynamiczne poczucie pędu. Nagle zaczyna nam brakować widoku z kokpitu, bo jest wyłącznie kamera znad maski... Dopóki nie popatrzymy w przeszłość serce się jednak raduje. Po niebie idyllicznie suną chmury, specyficzne kolorowe filtry i rozmycia przekładają się na pewien obraz growej beztroski.
Z zestawu imprez dotąd drugoplanowych „mistrzowie kodu” zrobili zupełnie nowy produkt, który powinien znaleźć swoją niszę. Pewnie nie tak wielką, gdyż nie jest to propozycja dla wielbicieli symulatorów, a długoletni fani serii DiRT potraktują grę pewnie zwyczajnie jako samodzielne, sporych rozmiarów DLC do „trójki”, ale jednak. Rozgrywka daje naprawdę sporo frajdy, grafika niezwykle cieszy oko, muzyka dobrze zagrzewa do walki. Cieszy różnorodność zawodów, choć potrafi podirytować fakt, że nie będąc za bardzo zainteresowanym jednym ich typem będziemy musieli je mozolnie ukończyć chociaż na trzecim miejscu, aby pociągnąć karierę. Rozgrywka sieciowa nie zawodzi. Macie kumpli, którzy też kupią grę?