Dziesiątki megabitów, ale... tylko w reklamie
W reklamie 10 megabitów na sekundę, a w domu tylko 5 - to standard w Stanach Zjednoczonych, wynika z opublikowanego właśnie raportu Federalnej Komisji Łączności (FCC). Mimo że dotyczy on amerykańskiego rynku, warto się z nim zapoznać, a zwłaszcza z zawartymi tam interesującymi propozycjami rozwiązania tego coraz bardziej uciążliwego problemu. Byłoby wskazane, gdyby część z nich przenieść na nasz polski rynek i jeśli zajrzeć do całkiem bliskich nam krajów europejskich to może się okazać, że wcale nie musi to być wizja surrealistyczna.
19.08.2010 | aktual.: 19.08.2010 12:36
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Na początek fakty. FCC udało się ustalić, że średnia reklamowana przez operatorów prędkość połączenia z Internetem wyniosła 6,7 Mbit/s, podczas gdy w rzeczywistości średnia obserwowana u użytkowników prędkość to zaledwie 4 Mbit/s. Dane źródłowe w raporcie mają jednak dwie wady, o których wypada wspomnieć. Po pierwsze są to szacunki oparte na materiałach comScore i największej na świecie sieci dystrybucji treści - Akamai, choć to wcale nie oznacza, że ich wiarygodność jest mała. "Prawdziwe" badanie u użytkowników końcowych jest dopiero w planach. Po drugie prezentowane dane są już dość stare, bo pochodzą z pierwszej połowy 2009 roku, ale można podejrzewać, że dzisiaj sytuacja wygląda podobnie albo i gorzej. Nawet w Polsce problem zaczyna być coraz bardziej widoczny za sprawą pojawiania się bardzo atrakcyjnych ofert na łącza o prędkości pobierania rzędu 50 czy nawet 100 megabitów za około 100 złotych miesięcznie. Prędkości te są jednak tylko prędkościami maksymalnymi, o czym przekonałem się na własnej skórze - udawało mi się uzyskać ok. 60% posiadanej przepustowości. Dlaczego więc maksymalne transfery nie mogą się urzeczywistnić?
Pomijam oczywiście przypadki bezdyskusyjne (gdy serwer, z którego pobieramy pliki po prostu nie da rady wysłać nam ich szybciej albo podczas okresowego "tłoku" w Internecie) i raczej bezdyskusyjne (źle skonfigurowane komputery lub routery w domach użytkowników, co może zaskakiwać, ale wyraźnie zwraca na to uwagę raport FCC). Często niestety winę za taki stan rzeczy ponoszą usługodawcy internetowi. Nie są oni w stanie zapewnić wykupionej przepustowości przez cały czas. Gdy większość użytkowników danego operatora to użytkownicy domowi, może się okazać, że wieczorami albo w weekendy oferowana prędkość spada o połowę, bo użytkowników podłączonych jednocześnie jest po prostu zbyt dużo. Wniosek nasuwa się wówczas szybko - infrastruktura operatora po prostu nie jest przygotowana na oferowanie tak dużych prędkości, jak są "luzy", to działa, ale na ogół nie. Pytanie tylko, czy to okres przejściowy podczas dynamicznej rozbudowy, czy celowe działanie na niekorzyść klienta: "dajmy więcej megabitów za tę samą cenę, przecież to i tak tylko prędkość maksymalna". Nikt nam nie odpowie na to pytanie, a tym bardziej pracownicy biur obsługi, którzy będą twierdzić, że parametry połączenia są optymalne i usługa jest świadczona zgodnie z umową. Tymczasem dodatkowe zero przed przecinkiem w reklamie kusi. Mocno.
Jakie rozwiązania proponuje FCC? Być może już niedługo łącze internetowe do domu będziemy kupować podobnie jak u profesjonalnych operatorów telekomunikacyjnych do profesjonalnych zastosowań. Zamiast "maksymalnej przepustowości" będziemy podpisywać umowę wyszczególniającą szereg parametrów "gwarantowanych". FCC proponuje, by usługodawca zobowiązywał się nie tylko do gwarantowanej przepustowości, ale także czasu pinga do tzw. routera brzegowego (czyli granicy pomiędzy operatorem a resztą Internetu) i procentowego czasu funkcjonowania usługi. W szablonie takiej umowy FCC proponuje dla łącza 15 Mbit/s gwarancję 8 Mbit/s, 50ms pinga i 96% czasu. Oczywiście gwarancje nie mogą wychodzić poza możliwości operatora - dotyczą tylko ruchu wewnątrz jego infrastruktury. Nikt nie zagwarantuje nam szybkiego pobierania plików w klientach peer-to-peer. I tak jednak taka gwarancja nie tylko dla klientów biznesowych, ale także domowych byłaby kamieniem milowym w rozwoju rynku usług dostępu do Internetu. Innym pomysłem FCC jest wprowadzenie trzeciego podmiotu, który w sposób obiektywny mierzyłby jakość usługi - w tym oczywiście prędkość. Wyniki takich badań miałyby być prezentowane wraz z ofertą, czyli dzisiejszą maksymalną prędkością. Trudno jednak nie zauważyć, że ten pomysł rodzi pewne kontrowersje. Kto to miałby być? Czy w przypadku operatorów działających w całym kraju badanie byłoby prowadzone we wszystkich większych miastach czy tylko w jednym? Jak często operatorzy mogliby się ubiegać o ponowną weryfikację?
Jeśli takie badania miałaby prowadzić FCC, to w Polsce powinien zająć się tym Urząd Komunikacji Elektronicznej. Być może wiele osób się zdziwi, ale UKE od dwóch, trzech lat jest już zainteresowany tematem maksymalnych i faktycznych przepustowości łącz internetowych. Jeszcze w 2007 roku w wywiadzie dla Gazety Wyborczej prezes Anna Streżyńska zapowiadała kontrole i obowiązek gwarantowania minimalnej przepustowości obok tej maksymalnej. Mało kto wie też, że w każdej chwili możemy do UKE wysłać skargę na naszego usługodawcę, w rezultacie której - oczywiście po spełnieniu pewnych kryteriów - możemy spodziewać się nawet przyjazdu urzędowych techników, obiektywnych pomiarów u nas w domu i mediacji UKE pomiędzy nami, a usługodawcą. W Internecie łatwo znaleźć blogi osób, które tę procedurę przeszły i zwykle kończyła się ona podniesieniem jakości usługi. Nadal niestety nie wypracowano jeszcze rozwiązania systemowego, które będzie zapobiegać przyczynom, a nie tylko leczyć konkretne przypadki. Trzeba bowiem przyznać, że interweniowanie w UKE i wielotygodniowe oczekiwanie na zakończenie żmudnych urzędniczych procedur jest mało ciekawą perspektywą...
Czy pomysł określania przepustowości gwarantowanej jest jednak nierealny? Pozornie trudny do realizacji, w praktyce jednak okazuje się, że na świecie już dzisiaj takie rozwiązania są z powodzeniem stosowane. Serwis Ars Technica we współpracy z węgierskim dziennikarzem zwraca uwagę, że na Węgrzech wprowadzono obowiązek podawania minimalnej gwarantowanej prędkości w ofertach jeszcze w 2008 roku. Efekty można zobaczyć na stronach każdego węgierskiego usługodawcy internetowego. Wnioski są interesujące. Niektórzy, tak jak T-Home, uzależniają minima od fizycznego nośnika danych - jeśli jest to światłowód, kupując łącze 5 Mbit/s otrzymujemy gwarancję na 2,5 Mbit/s. W przypadku linii DSL jest to już 1 Mbit/s, a połączenie kablowe to marne 500 Kbps. H1 Telekom oferuje jeszcze mniejsze gwarancje - do łącza 1280 Kbps gwarantowane jest tylko 160 Kbps, czyli około 10%. Kupując łącze 25 Mbit/s otrzymujemy pewność prędkości na poziomie nieco ponad 4 Mbit/s, czyli niecałe 20%. Nie jest to szczyt marzeń, ale przynajmniej klient od razu wie, czego się spodziewać, a o to w tym wszystkim właśnie chodzi. Czekam, aż w Polsce pojawią się podobne rozwiązania. Nie oczekuję oczywiście natychmiastowej rozbudowy infrastruktury operatorów, by zagwarantowali mi setki megabitów. W moim przekonaniu pożyteczne dla klientów będzie nawet podanie bardzo niskiej minimalnej, ale gwarantowanej prędkości obok tych wielkich maksymalnych, tak jak na Węgrzech.
Niewątpliwie wkraczamy w erę - a raczej moment, bo to stanie się szybko - bardzo dynamicznego zwiększania oferowanych przepustowości domowych łącz z Internetem. Już dzisiaj w ofercie są setki megabitów, ale regularnie zwiększane są także prędkości w tych najniższych pakietach. Najwyższy czas jednak ten rozwój wziąć pod lupę i zadbać, abyśmy w biegu do gigabitowego Internetu nie zboczyli z właściwej ścieżki.