Insanely Twisted Shadow Planet
Bardzo nie lubię, kiedy deweloper obiecuje jedno, a ostatecznie gracz dostaje coś innego. Po Insanely Twisted Shadow Planet spodziewałem się może trochę gruszek na wierzbie, lecz raz, że za stronę graficzną odpowiada nie byle kto, bo Michel Gagné (znane w świecie komiksów oraz filmów animowanych nazwisko), dwa zaś – przez lata strasznie nakręciły mnie premierowe materiały przedstawiające ten mały-duży projekt. Dziś wiem już, iż z niewiadomego powodu spora porcja rozwiązań ze zwiastunów nie została zastosowana w wersji finalnej. Ma się wrażenie nagłego okrojenia produkcji tak, że o niezwykłym, ciężkim klimacie pierwotnych założeń świadczy wyłącznie tytuł…
05.08.2011 | aktual.: 01.08.2013 01:46
Cóż, już samą historię Szalenie Pokręcona Mroczna Planeta jak na mój gust prezentuje nieoczekiwanie zbyt infantylną. Przede wszystkim od razu zmyłka, gdyż tak naprawdę akcja dzieje się w słońcu. Zmienionym w przedziwny sposób przez kosmiczną infekcję, niemniej fakt jednak faktem. Wokół wielkiej gwiazdy orbitowała sobie spokojnie planetka, a tu nagle bum i światła nie ma plus z nieba zaczęły spadać na domy czarne twory, przeobrażające ekosystem nie do poznania. Cóż robić - jeden z naukowców wsiada w latający spodek, my zostajemy szybko przeszkoleni w operowaniu urządzeniami pokładowymi (czyli dowiadujemy się jak to fruwa oraz czym strzela) i potem pozostaje tylko śmignąć w samo centrum zagrożenia w celu jego wyeliminowania. Czyli jest bez zbędnych ceregieli.
Jednostka porusza się we wskazanym przez lewą gałkę analogową kierunku, a prawa odpowiada za operowanie którąś z wielu broni z arsenału, wzbogacanego naturalnie z czasem o nowe zabawki. Mamy do czynienia ze strzelanką czerpiącą garściami z mechanizmów obecnych w dwuwymiarowych edycjach Metroida czy Castlevanii - podstawą dla nawigacji jest mapa, jeżeli nie możemy się w jakieś miejsce dostać to wyłącznie z uwagi na fakt, że zwyczajnie nie pozyskaliśmy jeszcze wymaganego w danej części etapu ekwipunku. Mamy poukrywane rzeczy (artefakty, grafiki, dopalacze broni oraz pancerza), ale by je wszystkie znaleźć to w porównaniu do klasyków gatunku nalatać tak się nie trzeba – 5 godzin spokojnie wystarczy na wyciśnięcie z trybu przygodowego wszystkich soków. Trochę mało.
Środowisko prezentuje się intrygująco, serwując graczowi stylowe połączenie dwóch i trzech wymiarów, nasuwające na myśl może nieco Patapony oraz miejscami Limbo. W tle coś się stale rusza, fragmenty ścian falują, dziwne narośla czepiają się spodka, w wodnych miejscówkach pływają meduzy, a w mechanicznych kręcą zębatki, tudzież pracuje jakaś maszyneria. Całościowo wypada to nawet spójnie, w żadnym wypadku jednak nie złowrogo – a tego oczekiwałem. Poziom trudności nie stanowi żadnego wyzwania, rozgrywka nużyć zaczyna gdzieś w połowie przygody. Nie wiem czy akurat specjalnie, ale wtedy mniej więcej zrobiłem sobie wymuszoną poniekąd przez twórców przerwę, gdyż zwyczajnie nie wiedziałem co począć z pewnym wielkim kryształem. Dopiero na drugi dzień odkryłem, że nie zdobyłem jednego ważnego, nieco zakamuflowanego fragmentu układanki ciut wcześniej. Ale główkowanie było…
[break/]Problemem tytułu jest także właśnie nie zawsze skrzętnie przemyślany jego projekt. Na pokładzie statku mamy skaner, który pomaga nam ustalić, w jaki sposób przebrnąć dalej. Kłopot w tym, że jeżeli nie użyliśmy go na zagradzającym przejście elemencie otoczenia, tak później po mapie będziemy szukać, gdzie należało przykładowo trzepnąć w przełącznik otwierający wrota do sekretnego pomieszczenia rakietą, bo miejsce nie zostało automatycznie oznaczone. Dalej, pod przyciski literowe da się przypisać szybki dostęp do czterech z szerokiej gamy broni, ale często to nie wystarczy i dodatkowo „ręcznie” zmuszeni jesteśmy dobrać to, co jest nam akurat nieoczekiwanie pilnie potrzebne. Na minus można by zaliczyć też sporą dozę latania w kółko po lokacjach, ale mapa nie jest znowu na tyle rozległa, żeby w ogólnym rozrachunku strasznie to irytowało.
Miło zaskakuje obecność trybu multiplayer zwanego Lantern Run. Założenia są słodko proste, lecz rozgrywka niesie niespodziewanie sporą dozę radości – otóż do czterech graczy równocześnie ma za zadanie ciągnąć za sobą tunelem, ciągle w prawą stronę, właśnie swoiste latarnie, goni ich zaś stale wielki potwór sunący do światła. Naszpikowana niebezpieczeństwami trasa przelotu generowana jest losowo, co jakiś czas tylko częstując nas stałymi fragmentami w postaci pomieszczeń, w których należy wszystko wybić, aby przejść dalej. Trzeba ze sobą współpracować jednak nie tylko wtedy, ale chociażby i przy odkopywaniu zawalonych przejść – inaczej polegną wszyscy. Warto też zastanowić się, kto powinien zbierać zdobywane po drodze dopalacze, tudzież bronie.
Insanely Twisted Shadow Planet stanowi na pewno udany „zjadacz” czasu, niemniej wypadało spodziewać się dzieła tak bardziej rozbudowanego, jak i (co cały czas podkreślam) dorosłego. Gdzie ta obiecywana ostra, metalowa muzyka oraz przyprawiający naprawdę o ciarki na plecach bossowie? Płynie się przez ten świat bez większych trudności czy zachwytów, wsłuchując raptem w różnorakie dźwięki otoczenia. Twórcy przy okazji zapowiadania paczek DLC otwarcie przyznają się do ostrych cięć produktu, co będą starali się nadrobić dodatkami – cóż, chyba nie tędy droga, szczególnie, że na grę w podstawowej formie trzeba wysupłać 1200 Microsoft Points. Na Xbox Live są lepsze, w większym stopniu wciągające oraz dłuższe pozycje. Ze sprawdzeniem tej polecam poczekać do jakiejś obniżki.