Era (głupiego?) upraszczania złącz i portów
Poznajcie Osborne 1 działającego z systemem operacyjnym CP/M.
Urządzenie wybrałem celowo - pierwsze "laptopy" wyglądały właściwie jak walizki, w których umieszczono normalne "stacjonarne" podzespoły i dodano małe ekraniki CRT (nie było tam nawet mowy o pracy na baterii).
Podobnie w tamtych czasach wyglądały klony IBM‑PC
Potem poszło już łatwo - ekrany CRT zostały zastąpione przez LCD (na początku oczywiście mono z ogromnym smużeniem), a całość poszła w kierunku, który znamy dzisiaj (na "dole" bateria, klawiatura i płyta główna, a w pionie matryca LCD)
Około 1999 urządzenia wyglądały już tak:
Pokazany Dell Inspiron 3500 miał z przodu z lewej strony wnękę na takie akcesoria jak dodatkowa bateria, CD‑ROM, DVD‑ROM, Iomega Zip czy stacja dyskietek (wybierało się jedno z nich i wkładało do wnęki), jak również możliwość wymiany baterii (wnęka z prawej) i obsługę PC‑Card (w ogromnym uproszczeniu można powiedzieć, że były to cartridge z kartami rozszerzeń).
Dosyć podobne rozwiązania oferowała np. firma Lenovo albo HP (sam pamiętam możliwość instalacji drugiego dysku 2,5 cala zamiast CD‑ROM albo w seriach biznesowych dodatkowe baterie podpinane z dołu).
W 2008 świat IT przeżył mały szok, gdy zaprezentowany został pierwszy Macbook Air, w którym postawiono na drastyczne zmniejszenie wymiarów (polecam otworzyć sobie któreś z video na YouTube). Można powiedzieć, że firma Apple tym samym utworzyła wzorzec, do którego próbowali równać konkurenci.
Air przez lata był wyśmiewany za różne rzeczy, takie jak niemodny design czy bardzo słaba wydajność, ale pokazał, że komputer przenośny może być mały, lekki i nawet w takim wydaniu wystarczający do różnych zadań. Pewnym problemem było to, że jego producent poniekąd traktował go jako namiastkę komputera, co przejawiało się w sztucznym ograniczaniu jasności ekranu czy specyficznym "układzie" chłodzenia
Dosyć charakterystyczną cechą kolejnych wersji tego urządzenia był również zestaw wyłącznie dwóch portów USB (+ złącze słuchawkowe). To ostatnie rozwiązanie było powielone w tańszych MacBook Pro z procesorami Intela, a obecnie jest we wszystkich przenośnych modelach z procesorem M1.
Argumentem z tym związanym i często przedstawianym przez różnych zwolenników firmy jest to, że więcej nie trzeba, a jak trzeba, to można sobie dokupić sobie hub albo łączyć się bezprzewodowo.
Wpierw spróbuję rozprawić się z ostatnim stwierdzeniem, bazując na przykładzie iPhone generacji 12. Urządzenia te domyślnie tworzą hotspot WiFi w oparciu o 5Ghz i oferują tryb kompatybilności, który powinien wymusić 2,4Ghz. I w sumie bym może nawet nie uwierzył, ale w lutym 2021 widziałem drukarkę EPSONA (poniekąd rewelacyjną, bo korzystającą z rozwiązania EcoTank), która bez zająknięcia łączy się z hotspotem iPhone generacji 7, bez problemu łączy się z hotspotem Samsunga, a z dwunastką dogadać się nie może za żadne skarby.
Ktoś powie, że to problem EPSONA albo wypadek przy pracy (i to zupełnie niezwiązany z laptopami), a ja już biegnę z tłumaczeniami - wcześniej drukarka była sparowana z telefonem, który dzielił Internet również z komputerem (i z komputera można było drukować), obecnie drukarka musi być oddzielnie sparowana z komputerem, a oddzielnie z telefonem.
Moja konkluzja - jak działa, to działa, a jak nie działa, to miło byłoby mieć więcej portów w komputerze.
W tym momencie myślę sobie bardzo, ale to bardzo prosto:
- część "nowoczesnych" laptopów wymaga ładowania przez port USB, a nie przez hub - dotyczy to urządzeń z procesorem M1 (i nie ma co tu się zarzekać)
- drugi port potrzebny jest na myszkę - jak wiadomo, w dobie pracy zdalnej standardem stało się udostępnianie laptopa, na którym spokojnie można sobie "stacjonarnie" pracować, a myszka w tej konfiguracji pozostaje minimum
Wychodzi mi z tego prostego wyliczenia, że w przypadku laptopów minimum obecnie powinny być dwa "małe" porty USB / Thunderbolt + jeden "duży", a i tak często i gęsto nie uniknie się huba. Z jednej strony bardzo dobrze, że zniknęło multum "starych" portów typu PS/2, RS‑232, Centronics, etc. etc., z drugiej strony obecna unifikacja do standardu bezprzewodowego lub USB wywołuje jeden ogromny problem, który można opisać jednym słowem:
bezpieczeństwo.
Błędy w implementacji Thunderbolt zdarzały się już nieraz, mieliśmy też do czynienia z różnymi kreatywnymi sposobami oszukiwania prowadzącymi np. do tego, że użytkownik podłączając myszkę czy ładowarkę tak naprawdę podłączał również pendrive ze złośliwym oprogramowaniem.
Samo ładowanie przez USB bywa również problematyczne, co kiedyś widzieliśmy w przypadku Macbook Pro (należało je ładować wyłącznie z prawej strony).
Wymuszenie używania hubów albo przejściówek powoduje, że oprócz lekkiego laptopa musimy mieć dodatki, co
- łącznie waży więcej niż jeden laptop z dodatkowymi portami
- dodaje problemy typu konieczność pakowania i rozpakowywania (i pilnowania, żeby nic się nie pogubiło) albo wymusza wydanie większych pieniędzy na kilka zestawów dodatków (a gdzie tu ekologia? Miało być mniej, a nie więcej)
- dodaje nowe potencjalne problemy z bezpieczeństwem (jeśli nasz pracodawca ma huby w salkach konferencyjnych, to nikt ich nie pilnuje jak laptopów, zaś ich uzłośliwienie potencjalnie może wpłynąć na wiele komputerów)
Z wyżej wymienionych względów myślę, że wskazane byłoby pozostawienie przynajmniej oddzielnego złącza video i dźwiękowego, jak również gniazda ładowarki.
Takie laptopy na szczęście ciągle się zdarzają - chciałbym tu wymienić np. Clevo L140MU / Hyperbook L14 (nikt mi nie płaci za reklamę, ale przy wadze mniejszej niż w przypadku MacBook Air upchnięto baterię 73WH, 1 slot RAM, czytnik kart, 3 USB, 1 HDMI, 2 porty M2 i złącze słuchawek).
Właśnie - jeśli mówimy o portach, to nie można zapominać o tych wewnętrznych.
I tu dochodzimy do pewnego dylematu - im większa integracja, tym większe prędkości można uzyskać (i to pewnie częściowo było powodem do takiej, a nie innej konstrukcji M1), z drugiej strony w poważniejszych rozwiązaniach absolutnie podstawowym i kluczowym wymaganiem jest możliwość wyciągnięcia dysku z danymi.
I powiedzmy sobie jeszcze raz jasno w tym momencie:
Urządzenia Apple nie są bezpieczne z definicji, bo nawet takie operacje jak ich wyzerowanie wymagają podłączenia do Internetu.
Poza tym, gdzie tu ekologia w przypadku M1? Po "zużyciu" dysku SSD trzeba zmieniać całą płytę główną, a może również już cały komputer (Apple ma zapędy do parowania komponentów i nie zdziwiłbym się, gdyby było to konieczne już teraz)
Jeżeli mówimy o korporacyjnym bezpieczeństwie, to często i gęsto stosuje się zabezpieczenia w postaci SmartCard albo kluczy USB - w komputerze do tego typu zastosowań wymagany jest więc kolejny port albo wspomniany czytnik. Ktoś powie, że przecież można użyć Windows Hello albo czytnika linii papilarnych. Zgodziłbym się z tym stwierdzeniem, że ewentualnie mogłaby to być jakaś alternatywa, ale ta wymaga zbierania danych biometrycznych i... zapewne całej procedury z przypisywaniem użytkownika do urządzenia (a kartę czy klucz można po prostu przepiąć).
Tak więc wracając do tematu upraszczania obecnych urządzeń - miniaturyzacja powoduje, że zyskujemy możliwość budowania cudów techniki o niebo lepszych niż Osborne 1, ale... te tracą różne możliwości dostępne jeszcze pięć czy dziesięć lat temu.
Nie służy to nikomu, co najwyżej producentom tych cacek, którzy często biorą tyle samo pieniędzy za mniej sprzętu (czyli de facto podwyższają ceny). W dobie pogoni za kolejnymi premierami i mniejszymi kosztami cały zaś czas będziemy problemy z błędami czy zgodnościami kolejnych akcesoriów i najlepiej dla nas jest, gdy mamy więcej, a nie mniej możliwości ich podłączania.
Jak ktoś nie wierzy, to oprócz wspomnianych kilka przykładów błędnych implementacji z ostatnich lat:
- M1 i Bluetooth
- USB na płytach B550/X570 (wiem, że chodzi o modele stacjonarne, ale...)
- USB 3.0 na płytach dla procesów Haswell (2013)
- Thunderspy czyli błędy Thundebolt 3
To jednak jest "tylko" problem z bezpieczeństwem, brakiem połączeń czy prędkością - brak zewnętrznych złączy, ale dla baterii, grozi nam czymś zupełnie innym.
Czy ktoś pamięta Samsung Note 7?
To chyba najbardziej znany przykład, że ogniwa mogą być niebezpieczne nawet przy normalnym użytkowaniu urządzeń.
Nie jest to odosobniony przypadek - w laptopach używa się większych ogniw, a producenci muszą robić dosyć często akcje "naprawcze" polegające na zastępowaniu uszkodzonych egzemplarzy poprawnymi.
O ile kiedyś same baterie miały stosunkowo grube obudowy, obecnie potrafią puchnąć, a ponieważ są w środku obudów, to często potem wymiany wymaga duża część innych elementów (takie problemy były chociażby z Dellami XPS 13 czy Precisionem 5510). To nie jedyny problem - kiedyś wymiany baterii w laptopie na gwarancji mógł dokonać w dwie sekundy sam użytkownik, a obecnie robi się z tego większa operacja...
Mała dygresja - produkty dużych firm nieraz były niebezpieczne (Ford Pinto, 777 Max, itp.) i nieraz będą.
Podsumowując - Próba tłumaczenia "ten minimalizm jest dla naszego dobra" jest w pewnych wypadkach tylko nieudolną próbą dorobienia racjonalnie wyglądającej legendy do tego, w co zostaliśmy wrobieni. Nie mylmy dobrego trendu polegającego na eliminowaniu chaosu i przestarzałych rozwiązań z głupią tendencją do usuwania wszystkiego, co się da, która powoduje, że musimy wydać więcej albo mamy więcej problemów.
PS. Podobny trend z upraszczaniem jest zresztą widoczny także w obszarze mobilnym (zrezygnowano z gniazda zasilania czy jacka) albo oprogramowania (np. w tym, że po erze chłodno przyjętego Windows 8 mamy wszędzie Windows 10 z, nazwijmy to delikatnie, gwałcącymi wzrok motywami).
Czy jest to dobre dla użytkowników?