Marvel Vs. Capcom 3
Od zawsze miałem wyjątkowo „niedzielne” podejście do gatunku bijatyk – aby świetnie się bawić wystarczyło mi opanować podstawy danego systemu, co zazwyczaj było dostatecznym wymogiem do imprezowego obijania sobie cyfrowych facjat. Stąd też od niepamiętnych czasów wzdrygałem się na samą myśl o „mordoklepkach” 2D, które w większości wypadków oczekiwały większego zagłębienia się w meandry bezlitosnej mechaniki, wraz z makabrycznym kręceniem kół, zygzaków oraz całej reszty akrobacji na przeklętym kontrolerze. A Marvel Vs. Capcom 3: Fate of Two Worlds niczym za dotknięciem magicznego kopniaka w splot wyleczyło mnie z tej nienawiści, czy nawet uzależniło od dziennej porcji rozpaczliwego machania arcade stickiem.
02.03.2011 | aktual.: 01.08.2013 01:47
Ach, wspaniale jest tonąć w wielowątkowych historiach tego typu pozycji! To zupełnie jak analizowanie złożonej osobowości klocka z Tetrisa... Powiem może w skrócie tak – wszystkie szwarccharaktery uniwersów Marvela oraz Capcom jednoczą się pod przewodnictwem Doktora Dooma i Weskera, aby przejąć kontrolę nad naszą wiecznie uciśnioną planetą, zaś wielkich proporcji starcie dobra ze złem przywołuje na nieszczęsny padół ziemski jeszcze potężniejsze siły mroku, przybyłe z najczarniejszych zakątków wszechświata. Jak zapewne się domyśliliście, owo iście "homeryckie" tło fabularne, wspierane żałosnymi motywami oraz zakończeniami dla poszczególnych bohaterów, ma tyle samo sensu, co trio Kapitan Ameryka, Dormammu plus Viewtuful Joe toczące śmiertelną batalię z ekipą Super Skrulla, Dantego i M.O.D.O.K.-a... Wystarczy po prostu wspomnieć, że mamy dostęp do 36 znanych postaci obu tytułowych firm.
Gracze wybierają trzech wojowników, wraz z preferowanymi przez siebie asystami dla każdego z nich, natomiast na ekranie bezlitosne katowanie odbywa się na zasadzie jeden na jednego, aż do momentu spacyfikowania całego zespołu przeciwnika. "Nieaktywni" akurat członkowie ekipy odgrywają ważną rolę w trakcie starć, gdyż nie czekają sobie biernie na zmianę zawodnika, lecz między innymi wspierają nas wspomnianymi atakami „z doskoku”, wbiegają w trakcie klecenia łańcuszków ciosów w celu przedłużeniu agonii napastnika, a także potrafią w odpowiednim momencie odpalić własne Hyper Combo. Znajomość zdolności wybranego składu oraz umiejętne żonglowanie bohaterami w ferworze walki to klucz do widowiskowej, ale przede wszystkim skutecznej anihilacji drużyny wroga. Właśnie element nieustającego eksperymentowania z coraz wymyślniejszymi kombinacjami herosów nadaje głębi systemowi gry, pozwalając w samym tylko Treningu spędzić długie godziny na zabawie w układanie morderczych wiązanek superów, podbić oraz specjali, za które później znajomi będą nas przeklinać.
Patentem mogącym z miejsca zachęcić do (lub odrzucić od) projektu pana Ryoty Niitsumy są bezapelacyjnie wymienione już Hyper Combo, wyprowadzane po naładowaniu specjalnego paska energii. Zdarza się, iż co drugi cios arenę zalewa czyjś rozdzierający całe niebo i ziemię pokaz fajerwerków. Każda postać ma kilka takich asów w rękawie, odbiegających od siebie siłą rażenia, zasięgiem, czy też obszarem działania, zatem rozgryzienie właściwości pojedynczych manewrów potrzebne będzie do uniknięcia niezręcznego przestrzeliwania cennych ataków. Satysfakcji jest przy tym co niemiara, szczególnie gdy ogląda się komiczne popisy takich postaci jak Deadpool potrafiący okładać wrogów widocznym na ekranie wskaźnikiem życia. Jakby mało Wam było chaosu w trakcie starć, dorzućcie sobie do tego jeszcze jednorazowy trik zwany X-factor, dający nam krótkotrwałego „kopa”, pozwalającego wykaraskać gracza z najgłębszego szamba. Widok zawodników bezbłędnie łączących ze sobą asysty, kombosy i ten czynnik potrafi przyprawić o ciarki, kiedy jedną postacią doprowadzają do nieopisywalnego słowami gwałtu na caluśkiej przeciwnej drużynie...
[break/]Zdaję sobie sprawę, że sporo z obecnych tutaj mechanizmów może przerastać osoby zupełnie zielone w temacie, ale zapewniam, iż twórcy pomyśleli również o tych nie aspirujących do zawodowego pacyfikowania konkurencji graczach. Mowa o opcji Simple, umożliwiającej wykonywanie większości nieziemskich akrobacji i "supernowych" za pośrednictwem zaledwie kilku podstawowych przycisków ataku – Light, Medium, Heavy oraz Special. Zatwardziałe „konserwy” gatunku zapewne pragnęłyby żywcem ugotować człowieka odpowiedzialnego za umieszczenie podobnego świętokradztwa w ich ulubionej bijatyce, ale jak dla mnie jest to fantastyczny gwarant udanej zabawy w gronie znajomych, uzbrojonych przez naturę w dwie lewe ręce o niezgrabnych palcach. Dzięki powyższemu ustawieniu sam niejednokrotnie stawałem się świadkiem niewyobrażalnie efekciarskich, pełnych radości potyczek pomiędzy zupełnymi żółtodziobami, którego to spektakularnego widoku nie powstydziłby się sam Michael Bay. Czyni to z cudeńka Capcom produkt nie tylko dla wyalienowanych maniaków, klecących niepojęte dla szarego człowieka wiązanki ataków, ale także perfekcyjny wybór dla zielonych w temacie, szukających wyłącznie niezbyt wymagającej rozrywki na nadchodzącą prywatkę.
Chociaż Fate of Two Worlds bez większego wysiłku uczyniło ze mnie bezwolnego sługusa, tępo wlepiającego wzrok w barwną klęskę własnego kalectwa lokomotorycznego, tak osoby pozbawione towarzyszy do gry raczej niestety szybko porzucą to dzieło. Sęk w tym, że brakuje zróżnicowania trybów zabawy - ot, mamy głównie trening, fabularne Arcade i obowiązkowe Versus („kanapowe”, jak też sieciowe). Od biedy pozostaje jeszcze opcja Misji, aczkolwiek służy ona bardziej jako zaawansowany samouczek, zmuszający do wykręcania kosmicznych kombinacji konkretnymi bohaterami. Maniacy zbierania mogą ewentualnie oddać się polowaniu na szkice koncepcyjne, biografie postaci, tytuły, albo tam ikonki, z tym że trudno mówić w tym wypadku o jakimś nadzwyczajnym wynagrodzeniu za nasze trudy. Elementy te prowadzą raczej do urozmaicania profilu gracza, którym możemy pochwalić się w trakcie potyczek z innymi zawodnikami. Wypada więc stanowczo zaznaczyć, iż decydując się na zakup tworu Capcom trzeba mieć na uwadze cel, któremu ma to służyć – czystej „sieczce” ze znajomymi, tudzież śmiałkami z odległych zakątków świata, czy gromadzeniu zbędnych rupieci.
Poza nieuniknionym Treningiem, najwięcej czasu spędza się na sieciowych potyczkach - jeśli w danej chwili zabraknie chętnych do przejęcia drugiego pada. Chylę czoła przed rezydującymi w studiu twórców magikami, odpowiedzialnymi za ów aspekt. Rzucenie się w odmęty Xbox Live sprawiło, że przez ponad setkę starć z najróżniejszymi przeciwnikami, czy to z odległej Kanady, czy mieszkającymi w Japonii, raptem kilka razy natrafiłem na lagi, które utrudniłyby mi znacznie zabawę w Marvel Vs. Capcom 3. Jedyny zarzut mam tylko do nieprzemyślanego systemu dobierania meczy, mającego często trudności z odnalezieniem przeciwnika nawet przy zerowych preferencjach wyszukiwarki. Dodatkowo opcja ma denerwujący zwyczaj wyrzucania nas do menu głównego gry za każdym razem, kiedy nie uda się nawiązać połączenia - jakby jakimś kolosalnym wyzwaniem było umieszczenie przycisku „odśwież” nieopodal w ramce... Najlepiej jest więc dogadać się ze znajomymi lub dołączyć do już istniejącej grupy, choć czekanie w takim miejscu na swoją kolej, obserwując wyłącznie listę gości, nie należy do porywających zajęć.
Wizualnie, jeśli miałbym porównać z czymś Fate of Two Worlds to projektowi temu najbliżej do widoku dwóch fretek w spandeksie, wrzuconych razem z konfetti i petardami do pralki nastawionej na odwirowywanie. Deweloperzy najwyraźniej cały budżet przeznaczony na fabułę, jedzenie oraz własne utrzymanie wtłoczyli w efekty specjalne, czego wynikiem jest chyba jedna z najbardziej spektakularnych bijatyk wszech czasów. Ilość eksplozji na ekranie w trakcie wyprowadzania całych serii ciosów mogłaby ślepego wpędzić w stan padaczkowy. Jednych po pierwszym rzucie okiem przyciągnie to do gry, ale zapewne znajdą się też wrażliwi wzrokowcy, którzy w popłochu uciekną gdzie pieprz rośnie od agresywnie rozbłyskującego odbiornika... Cóż. Do tego dochodzi tak ważna płynność rozgrywki, gdzie nawet na moment roztaczająca się przed naszymi oczami tęczowa apokalipsa nie spowalnia akcji, choćby nie wiadomo ile postaci odpaliło swoje cuda na kiju.
[break/]Po ochłonięciu - przyglądając się bliżej najnowszej odsłonie starcia Capcomu z Marvelem ciężko jest nie odnieść wrażenia, że mimo wszystko chyba trochę więcej troski zostało włożone w wykonanie takiego Street Fighter IV, gdzie modele postaci wydawały się być mniej plastikowe. Na upartego da się także przyczepić do przeciętnej jakości co poniektórych aren, choć część z nich (pokroju laboratorium TriCell) robi niezłe wrażenie ilością ruchomych szczegółów w tle, typu pełzających wszędzie lickerów z Resident Evil. Co mnie niemniej najmocniej rozczarowało to zupełny brak filmików towarzyszących ukończeniu trybu Arcade konkretną postacią. Z jednej strony twórcy spłodzili fenomenalnie wyglądające komiksowe animacje otwierające projekt, a z drugiej w nagrodę za zmęczenie wariantu fabularnego jesteśmy raczeni kilkoma godnymi pożałowania panelami ze scenkami dialogowymi. Pewnie - lepiej, że stosowny wysiłek skierowano na dopracowanie systemu walki, ale można było oszczędzić nam rysunkowej żenady.
Skoro już omówiliśmy te „padaczkogenne” aspekty dzieła, wypada kilka zdań wspomnieć o muzyce. Tutaj kwestia prywatnego gustu, gdyż mnie osobiście jakoś nie porwały mniej lub bardziej elektroniczne nuty, które bądź co bądź przeważnie jednak ciekawie mieszają się z agresywnymi eksplozjami barw i kosmicznymi kombinacjami ciosów. Ogromny plus należy się producentowi za pracę włożoną w podkład głosowy dla poszczególnych bohaterów, dzięki czemu każdy jęczy oraz wrzeszczy tak, jak powinien, a dodatkowo można wedle własnego uznania zadecydować, które z postaci mają nawijać po japońsku, albo angielsku - zatem rozdartym językowo purystom ciężko będzie się przyczepić do sfery audio. Ale co by nie gadać, nasze biedne małżowiny i tak zostaną wystawione głównie na nieustającą falę agonalnych wrzasków, wkurzonych ryków, tudzież powtarzającą się kanonadę rozbryzgów, trzasków oraz wybuchów, sprawujących się akurat bez zarzutu w trakcie wzajemnego, niezwykle dynamicznego prania po twarzach.
Reasumując - Marvel Vs. Capcom 3: Fate of Two Worlds to pierwsza w historii bijatyka na modłę 2D, która po latach czystej nienawiści, naprawdę przekonała mnie do tego gatunku. Wszytko jest zasługą fantastycznej plejady gwiazd z dwóch kolosalnych uniwersów, podczepiona pod idealny dla początkujących system walki, oferujący jednocześnie na tyle głębi, żeby co bardziej wymagający maniacy mogli też długimi godzinami badać mocne i słabe strony poszczególnych drużyn. Wahałbym się z poleceniem jej komuś, kto szuka szeregu zróżnicowanych atrakcji dla samotnego gracza, pokroju tych z nowszych odsłon SoulCalibur, jeśli jednak pragniecie czegoś wyłącznie pod kątem potyczek ze znajomymi, bądź potrzebna jest Wam intensywna pozycja na imprezy, to opisywany tytuł będzie udanym zakupem. Tylko pamiętajcie, żeby pierwszą partyjkę rozegrać w goglach do spawania, bo nie odpowiadam za wypalone barwną spektakularnością źrenice...