Phoenix Wright: Ace Attorney - Trials and Tribulations
Każda saga ma swój koniec. Jeśli mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, to w Capcom muszą pracować wyjątkowo jurne samce homo sapiens. Trylogia z udziałem Phoeniksa Wrighta miała swoje wzloty i upadki, ale najważniejsze że ostatni jej rozdział (a nawet finałowe kadry gry) szeroko otwiera oczy niedowiarkom, zaś fanów serii utwierdzają w przekonaniu, że te wszystkie wyjazdy na obozy cosplay i udawanie prawnika miało sens. I że mamusia myliła się trajkocząc o traceniu czasu na granie.
15.05.2008 | aktual.: 01.08.2013 01:54
Phoenix Wright: Ace Attorney - Trials and Tribulations - gra o imponującym tytule, ale jeszcze bardziej zniewalającej zawartości. To opus magnum sagi o pewnym kolesiu w niebieskim garniturze i o sterczącej fryzurze, który pod wpływem „niefajnych” traum zostaje prawnikiem. T&T spaja całość fabuły bizantyjsko wykończoną klamrą sensu i logiczności. Nagle, po ostatnich linijkach tekstu piątego, ostatniego rozdziału, człowiek zdaje sobie sprawę jak misternie było to wszystko połączone, jak mądrze autorzy poprowadzili fabułę stawiając pułapki mające na celu zmylenie gracza. Wreszcie - jakże często im się to udawało! Używam tutaj stylu znamionującego recenzje raczej filozoficznych i głębokich tytułów, jak Metal Gear Solid czy Fahrenheit. Celowo. Trials and Tribulations, oprócz sporej dawki humoru oraz akcji rodem z serialu CSI, to kilka słodko-gorzkich prawd, na szczęście nie truizmów. Postacie uwikłane w kolejne intrygi zawsze mają dobudowany solidny portret psychologiczny i w dialogach widać, jak bardzo ludzkie sprzeczności nimi targają. Dzięki temu z głównymi bohaterami bardzo łatwo się zżyć, ale co powiecie na to, że nawet działania wrogów można wybaczyć, jeśli pozna się ich przyczyny?
Wizytówką finału sagi o Phoeniksie jest bez wątpienia Godot, a odpowiedzi na pytanie o ulubioną postać z gier od tej pory udzielę zawsze tej samej. Godot jest nowym prokuratorem, charakteryzuje go dziwaczna maska zasłaniająca twarz i skrywająca coś jeszcze, co lepiej ukryć przed światem. Typ w trakcie rozprawy pije kilkanaście gorzkich kaw. Dlaczego gorzkich? Mają mu przypominać o nieprzyjemnej przeszłości, która w jakiś tajemniczy sposób łączy się z głównym protagonistą, Wrightem. Między tymi dwoma postaciami buzują emocje, Nick oberwie kilka razy kubkiem na sali rozpraw, ale finał tej znajomości i perturbacje, jakich doświadczą oboje z lekkością dmuchawca awansują Godota na piedestał bohaterów z gier wideo. Gra momentami kojarzyła mi się z antycznym dramatem i jednym z nielicznych katharsis, jakiego można doświadczyć pukając stylusem w ekran.
Poza Godotem, Wrightem, Mayą, Pearls, detektywem Gumshoe i Larrym powracają wielkie pierwszoplanowe postacie - Edgeworth, Franziska Von Karma i nawet Mia Fey odegrają w tej olbrzymiej łamigłówce swoje role. Nie mogło naturalnie zabraknąć bohaterów drugoplanowych - trzeci raz designerzy zaskoczyli mnie wymyśleniem grubawego, homoseksualnego kucharza w różowym fartuchu, albo nieposkromionego, dziwacznego alter ego Wrighta - Furio Tigre. T&T obfituje w unikalne portfolio charakterów, a każdy z nich ma swój, w większości ponadprzeciętny, podkład dźwiękowy. Jedne postacie wpływają na drugie, emocje sprzyjają nerwom, zaś w nerwach łatwo coś niechcący ujawnić.
[break/]Na tym właśnie opiera się jądro rozgrywki. W ciągu 5 spraw analizujemy miejsce zbrodni, po czym przystępujemy do procesu, który często zostaje przedłużony, aby zebrać nowe dowody. Nie zmieniono także formuły tzw. Psyche-locków, choć wydawały mi się tym razem bardziej logiczne. Czym one są? Przypomnijmy. Najgłębsze sekrety spotykanych ludzi odkrywamy za pomocą magicznego kamienia - Magatamy. Każdą noszoną sercu tajemnicę chroni kilka zamków, a można je rozbroić prezentując odpowiednie przedmioty i teorie. Capcom nie poczyniło absolutnie żadnych zmian w sposobie grania - fani poprzednich części momentalnie się więc odnajdą. Nowicjusze powinni zaś zacząć przygodę z prawniczą serią od początku, bo fabuła momentami robi ostre zawijasy i sporo się traci nie rozumiejąc niektórych motywacji. Kolejną warstwę do zagmatwania historii dodają flashbacki, czyli powroty do przeszłości, z doskonałym skutkiem stosowane w takich amerykańskich serialach jak LOST czy Californication. Dzięki temu, wydawałoby się dziwacznemu zabiegowi, narracja dostaje kopa jak diabeł po lewatywie z wody święconej. Wspomniałem już, że w Trials and Tribulations pokierujemy nie tylko Phoeniksem? Spokojnie, nie zdradzę niczego więcej.
Słowo się rzekło - do przejścia jest 5 rozdziałów, z ostatnim tradycyjnie tak długim jak wszystkie poprzednie razem wzięte. Ogrom dialogów oraz zdarzeń rozpasł tę część, bo jest ona najobszerniejszą w historii i ukończenie całości zajmuje weteranowi około 20 godzin, a jeszcze więcej początkującemu graczowi. Imponujący wynik, tym bardziej że nie ma miejsca na nudniejsze rozprawy i ciągle coś się dzieje. Już początek zwiastuje dobrą zabawę, bo poznajemy Wrighta z czasów studenckich, kiedy był zamieszany w zabójstwo. Dalej jest tylko lepiej, zaś rozprawy ze złodziejem precjozów Mask DeMasque, czy epilog z morderstwem w górskiej świątyni dają pewność, że developerzy mocno trzymali lejce scenariusza prowadząc akcję. Rozprawy sądowe są emocjonujące: sędzia dorzuca swoje trzy grosze humoru, a prokurator nie przegapi żadnej okazji, aby wytknąć Nickowi nieścisłości. Oczywiście realizmu jest w tym wszystkim jak na lekarstwo, jednak urok i klimat pozwalają poczuć się niczym prawnik próbujący dociec prawdy w świątyni Temidy.
Gra jest identycznie jak poprzedniczki konwertowana z Gameboya i choćby z tej przyczyny trudno oczekiwać, żeby oferowała nową jakość w kwestii grafiki. To ciągle ładne, szczegółowe i kolorowe tła z nałożonymi nań dwuwymiarowymi modelami postaci. System sprawdził się dwukrotnie, żałować należy tylko braku wykorzystania patentów typowo DS-owych, czyli konkretnego użycia mikrofonu albo ekranu dotykowego, lecz autorzy obiecują, że dołożą je w następnej odsłonie powstającej już od początku na najnowszego handhelda Nintendo. Także niezmiennie nie usłyszycie ode mnie narzekań na warstwę muzyczną - nowe dżingle są świetne, kawałek Godota nucę sobie codziennie pod nosem, a znane motywy specjalnie zremasterowano do ostatniej sprawy. Dlatego muzyka rozpoczynająca niesamowity finał podnosi graczom adrenalinę jak rencistom nowe odcinki Klanu.
W ciągu kilku chwil, paru ostatnich kadrów wyjaśniających ostateczne wątpliwości fabularne i jednocześnie dających ostro do myślenia zrozumiałem, że grałem w najlepszą odsłonę przygód Phoeniksa Wrighta. Musicie wybaczyć unikanie większych spoilerów i czasem pisanie ogólnikami, ale to należy się autorom scenariusza. Twisty przyprawiają o zawroty głowy, a chyba o to chodzi. Jak dla mnie najdoskonalsza inkarnacja serii Ace Attorney.