Pograłem w betę Battlefield V – to nie jest II wojna światowa
Wiecie, co jest w świecie gier czynnikiem absolutnie najgorszym? Odpowiem: deweloperzy, którzy nie mają własnej wizji na produkcję, ale zatrudniają sztaby analityków i PR-owców, by ci wskazali dominujące trendy, po czym jak przez kalkę przerysowują najbardziej pożądane rozwiązania, licząc na łatwy sukces. Właśnie z takim problemem zmaga się EA DICE, studio odpowiedzialne za serię Battlefield, które już parę lat temu wyrzekło się unikatowego, quasi-symulacyjnego charakteru swojej flagowej produkcji, na rzecz radosnej rozwałki a'la Call of Duty.
08.09.2018 | aktual.: 09.09.2018 09:42
Przyczyn nie trzeba długo szukać, wystarczy zdać sobie sprawę jakie wyniki sprzedaży osiągnęło Modern Warfare i wszystko staje się jasne. Ale o ile „trójka” i „czwórka” wybroniły się jeszcze nie najgorszą mechaniką i klimatem, o tyle cukierkowy Battlefield 1 z 2016 r. okazał się już kompletnym zaprzeczeniem podstawowych założeń serii. Niestety po kilkunastogodzinnej przygodzie z najnowszym Battlefieldem V mogę z czystym sumieniem, choć nie kryjąc zawodu, stwierdzić, że sprawę znów kompletnie zawalono. Grzmiano o dumnym powrocie na fronty II wojny światowej, a zamiast tego zaserwowano nacechowany komedią pastisz, który na dobrą sprawę bardziej żenuje niż bawi. Ale przejdźmy wreszcie do rzeczy.
Gdy grafika staje się obsesją
Na pierwszego sierpowego ze strony twórców nie trzeba długo czekać. Już po pierwszych 15 minutach zabawy widać, że nowy Battlefield jest grą niezwykle wręcz efektowną. Zaryzykuję stwierdzenie – najładniejszą produkcją o II wojnie światowej do tej pory. I nie, nie oddają tego mocno skompresowane zrzuty widoczne w niniejszym artykule. Ostre niczym brzytwa tekstury sprawiają wrażenie obrazu filmowego, a tysiące dopieszczonych efektów cząsteczkowych podkreślają dynamikę pola walki. Tak wysoki poziom grafiki sprawia, że człowiek mimowolnie zaczyna interesować się światem gry: oglądać modele broni i pojazdów, przemierzać zdewastowaną zabudowę.
Ale chwileczkę. Czy wojna to rzeczywiście wypolerowane jak buty kinowego amanta karabiny, czyściutkie czołgi i świeżo wypastowane podłogi rotterdamskich sklepów, pośród padających seriami trupów, nalotów dywanowych i zgliszczy? Bynajmniej – a twórcy usilnie starają się kreować właśnie taki obraz. Jest to oczywiście bardzo efektowne, patrząc z perspektywy wykorzystania możliwości współczesnych kart graficznych, ale na dłuższą metę skutkuje wyzerowaniem poczucia immersji. Na dodatek z jakiegoś powodu postanowiono okrasić cały ten miszmasz widocznie przesyconą, momentami pastelową paletą barw, przez co motyw przewodni produkcji jeszcze bardziej gryzie się z obranym stylem graficznym. Panowie, nie tędy droga.
Cena (nie)poprawności politycznej
Zresztą ogólnie rzecz biorąc, Battlefield V jest pełen elementów, które pasują do siebie jak, mówiąc nieco kolokwialnie, pięść do nosa. Połowa wojaków walczących po stronie Niemiec, ubranych w mundury Waffen SS, to murzyni. Owszem, pasjonaci historii – skądinąd słusznie – zauważą zapewne, że istnieją udokumentowane przypadki przyjęcia czarnoskórych Holendrów do tej formacji. Były to jednak sytuacje tak rzadkie, że po dziś dzień pisze się do nich całe opracowania, jako ciekawostkę. Cóż, w EA DICE muszą mieć jakieś inne podręczniki do historii. Przy czym, aby ktoś czasem nie wpadł na pomysł posądzenia mnie o rasizm, nadmienię, że murzyn pasuje na żołnierza Armii III Rzeszy tak bardzo jak Tomasz Karolak do roli wodza abisyńskiego w filmie o ich wojnie z Włochami.
Adnotacja: Za namową jednego z użytkowników pozwoliłem sobie sprawdzić modele postaci niemieckich w menu wyboru. Wygląda na to, że żaden z nich nie reprezentuje mniejszościowej grupy etnicznej. Zdradzają się natomiast sytuacje, w których model już wyeliminowanej postaci wygląda na inny, czego świadectwa także pojawiają się w sekcji komentarzy. Jest to wersja beta, a zatem może zawierać błędy. Sytuacja wyjaśni się z pewnością po listopadowej premierze gry.
StG44 jak marker do paintballu
No dobrze, ale przecież Battlefield V to de facto zręcznościowa strzelanina, której głównym celem jest zapewnienie odbiorcy rozrywki, a nie wykładu z historii, prawda? Wprawdzie obiecywano nam II wojnę światową, nie jej abstrakcyjną wizję według panów z EA, ale niech tak będzie. Tyle że to wciąż nie czyni „piątki” Battlefieldem z krwi i kości. Całą mechanikę żywcem przeniesiono z „jedynki”. Wiecie, co to oznacza. W becie udostępniono dwa tryby gry dla 64 graczy: Podbój i Operacje Wojenne. Oba z nich, podobnie jak w przypadku poprzedniczki, są absurdalnie chaotyczne. Wrzucenie kilkudziesięciu osób na mapę przy przesadzonej dynamice, rodem z Call of Duty, i nieprzewidywalnych punktach odrodzenia, to idealna recepta na stworzenie iście przypadkowej sieczki, w której bardziej od umiejętności liczy się zwyczajny fart: odradzając się kilkukrotnie za liniami wroga można szybko zaliczyć kilkanaście fragów, bez specjalnej praktyki w tym kierunku.
A kiedy człowiek zda sobie sprawę, że wpływ czynnika losowego można by obniżyć przez choćby nieśmiało zahaczające o realizm zachowanie broni ręcznej i pojazdów, na jaw wychodzi największa bolączka tytułu: do granic możliwości uproszczone strzelanie. Ostatnim Battlefieldem stawiającym pod tym względem jakiekolwiek wyzwanie była część czwarta, później zaczęła się brzemienna w skutkach migracja w stronę mechaniki blasterków ze Star Wars: Battlefront, a „piątka” to już po prostu kropka nad i. Karabinek szturmowy StG44, w rzeczywistości zasilany mocną amunicją 7,92 x 33 mm Kurz, można bez obaw potraktować jak marker do paintballu, prowadząc celny ogień ciągły z biodra, w ruchu. Pojazdy z kolei, czy to lądowe czy powietrzne, sprawiają wrażenie lekkich, a przez to nadsterownych. Na tle niemalże bezodrzutowej broni ręcznej i tak wyglądają dość przekonująco, ale nic ponad to – nic, co mogłoby zmusić do dłuższej praktyki czy chwili refleksji.
Call of Battlefront: Halo Overwatch?
Oczywiście nie przeczę, że komuś taka uproszczona i radosna konwencja może przypaść do gustu. Ba, strzelam – Battlefield znów świetnie się sprzeda, ale to już nie jest „ten” Battlefield, którego pokochali rdzenni fani serii, za stosunkowo niezłą reprodukcję wojennych realiów i dość wymagające na tle konkurencji doświadczenie. Ostatnio deweloper poinformował o przełożeniu premiery na listopad, więc może jest jeszcze szansa na poprawki, choć beta dobitnie wykazuje, że na powrót do korzeni raczej liczyć nie możemy. No ale niech chociaż poprawią tę fizykę broni...