O Linuksie z pieprzykiem ...
... a więc druga odsłona rozważań o pożytkach z pochopnych decyzji zakupowych, czyli jak zostałem blogerem.
Zgodnie z obietnicą poczynioną w moim debiutanckim wpisie dzisiejszy tekst prawie w całości poświęcony zostanie średnio popularnej dystrybucji ubuntupodobnej, choć nie byłbym sobą, gdybym nie okrasił głównego wątku całym mrowiem dygresji zazwyczaj mniej niż bardziej powiązanych z właściwym tematem. Jednak zanim przejdziemy do dalszej części opowieści krótka informacja na temat struktury niniejszego wpisu, ponieważ w związku z kilkoma krytycznymi głosami na temat mojego debiutanckiego tekstu, postanowiłem podzielić go na dwie części. Zdecydowała o tym nie tyle względna rozdzielność tematyki poruszana w każdej z nich, czy dbałość o przejrzystość lektury, ale po prostu długość zamieszczonego tekstu. Dlatego dla wszystkich, których przeraża takie nagromadzenie literek w jednym blogowym wpisie, zapraszam od razu do części drugiej, ponieważ właśnie tam zawarte jest jego clou.
CZĘŚĆ I
Zacznę od przypomnienia, co skłoniło mnie do intensywnego testowania nowych - “nowych” z mojej perspektywy rzecz jasna - dystrybucji Linuxa. Tytuł dzisiejszego i poprzedniego wpisu co nieco zdradza w tym zakresie, ale generalnie rzecz rozbiła się o to, że z powodu dość pochopnych decyzji związanych z wymianą wysłużonego TV Boxa na coś w zamyśle wyraźnie lepszego, zostałem w efekcie z uszczerbkiem na budżecie oraz wyrzutem sumienia w postaci urządzenia, które pod względem responsywności ustępowało nawet swojemu leciwemu poprzednikowi.
Tak po prawdzie przyznać muszę od razu, że nowo zakupione urządzenie wcale nie było “młodsze”, ponieważ na moje nieszczęście zaparłem się, że to co zostało po sprzedaży sprzętu z logo NVIDIA musi starczyć w zupełności na planowany zakup. W połączeniu z wciąż dużymi oczekiwaniami oznaczało w praktyce jedno: poszukiwania trzeba będzie ograniczyć do rynku wtórnego. Ku memu zdziwieniu okazały się one (poszukiwania) nad wyraz krótkie, nie tylko z powodu dość skromnej podaży tego rodzaju sprzętu, ale też stosunkowo szybko trafiłem na rozwiązanie, które zostało - na moją zgubę jak się później okazało - tym docelowym. Natomiast doprawdy nie mogłem uwierzyć, że za 2 rdzeniowy procesor (nic że w litografii 45 nm), 4GB pamięci oraz 500GB przestrzeni dyskowej z jakimś rozwiązaniem NVIDIA zamiast intelowskiej integry, ktoś zażyczył sobie poniżej 300 złotych, a przy tym dorzucał do tego 12 miesięcy gwarancji.
Nim jednak wszedłem w posiadanie nettopa Acera o wdzięcznej nazwie Revo 3700 zrobiłem krótkie rozeznanie, głównie mając na uwadze podejrzenie niskie oczekiwania finansowe ze strony sprzedającego. Tak się składa, że w domu miałem już wcześniej jedno urządzenia Acera o zbliżonej - na pierwszy rzut oka - konfiguracji, na którym Manjaro w połączeniu z KDE chodziło więcej niż przyzwoicie i postanowiłem z niego uczynić punkt odniesienia.
Oczywiście na tyle mi jeszcze wiedzy staje, iż procesor procesorowi nierówny mimo identycznej liczby "rdzeniów" czy zbliżonego taktowania. Dlatego postanowiłem skonfrontować ze sobą oba sprzęty i w tym celu skorzystałem z kilku portali specjalizujących się w takich porównaniach. I co się okazało? Po pierwsze - jak nietrudno się domyślić - potwierdziła się obiegowa mądrość, że procesor procesorowi nierówny, zaś 5 lat odstępu między ich premierami oraz 30 nm “rozziewu” w litografii robi różnicę, ponieważ w zależności od przeprowadzonych testów starszy Atom było o 30 a czasem nawet o 50 procent wolniejszy od nowszego Celerona. Po wtóre okazało się, że decyzja o zakupie już zapadła wcześniej, ponieważ niezrażony otrzymanymi wynikami dokonałem zakupu, na różne sposoby racjonalizując sobie rzeczone dysproporcje w wydajności.
Mocno w tym miejscu skracając całą opowieść napiszę, że rzeczywistość jednoznacznie potwierdziła wyniki, o których wyżej wspomniałem, bowiem gołym okiem widać różnicę między wspomnianymi sprzętami Acera. Dlatego nie może w tym kontekście dziwić, że Linux Mint z Cinnamonem jako środowiskiem graficznym (poszedł na pierwszy ogień), zdecydowanie nie dawał rady na świeżo pozyskanym urządzeniu. Aplikacje odpalały się koszmarnie wolno, a potem potrafiły działać w trybie “czkawki”, czyli w sposób na tyle przerywany, że co jakiś czas zastanawiałem się, czy w tym momencie dany program wyzionął już ducha, czy to tylko chwilowa zadyszka. Po tym doświadczeniu z popularnym Miętusem w następnej kolejności padło na Lubuntu i kilka innych dystrybucji, które uważałem za lekkie, jednakże świeżo zakupiony sprzęt “nie podzielał” mojej opinii w tym zakresie, ponieważ każde nowo postawione distro działało podobnie, czyli źle. Nie dałem jednak tak łatwo za wygraną i tym samym przez pierwszych kilka dni - licząc od zakupu nieszczęsnego nettopa - wypróbowałem przynajmniej kilkanaście dystrybucji Linuxa, z których żadna za wyjątkiem jakiejś pochodnej Puppy Linux nie chciała działać z oczekiwaną przeze mnie szybkością.
Niestety ta ostatnia poległa z całkiem innych powodów, głównie o charakterze estetycznym, ponieważ jej środowisko graficznie na ekranie telewizora wyglądało dość prymitywnie, choć to raczej łagodne określenie w odniesieniu do tego, co dane mi było wówczas zobaczyć. Jeśli mam być szczery, to byłem naprawdę zaskoczony - w sumie dość oczywistym - faktem, jak wiele może zmienić w odbiorze danego interface’u graficznego wielkość ekranu, z którego dana dystrybucja na nas patrzy. Należy bowiem mieć na uwadze, że choć powierzchnia wyświetlacza w stosunku do standardowych ekranów, z których na co dzień korzystamy, w moim przypadku wzrosła mniej więcej trzykrotnie, to jednak zdecydowanie ważniejszym “parametrem” jest odległość, z której na wyświetlacz spoglądamy. Z konieczności wymaga to takiego manipulowania ustawieniami dla części elementów interface’u, że w efekcie zajmują one wyraźnie większą część ekranu niż ma to miejsce w przypadku ekranu laptopa. Niestety wówczas wychodzą wszystkie niedoskonałości powstałe przy ich projektowaniu i o ile większość managerów okien, które przetestowałem w tym czasie, dawało tutaj względny komfort w dostrojeniu ich wyglądu do wielkości wyświetlacza, to już w przypadku innych elementów GUI bywało bardzo różnie. Wąskim gardłem były tutaj zwłaszcza listy rozwijane oraz panele czy też częściej niektóre z ich elementów (głównie obszar powiadomień, czy ogólnie rzecz ujmując: aplety). Napiszę tylko, że o ile nigdy nie miałem złudzeń co do wątpliwej gustowności LXDE, to dopiero widok wcześniej wspomnianego Lubuntu na 43 calach uświadomił mi za całą mocą, że twórcy tego DE chyba złożyli przesadnie wysoką ofiarę z ogólnej aparycji na rzecz szybkości działania, choć w moim przypadku i tak na niewiele się to zdało.
A skoro już jesteśmy przy walorach estetycznych to pora najwyższa przedstawić bohatera tego wpisu, którym jest pochodna Ubuntu o wyspiarskim rodowodzie, ale w tym wypadku chodzi o tę mniej zieloną część Wysp Brytyjskich (trochę tu naginam fakty, ale czego się nie robi dla zgrabnie brzmiącej frazy). Rzecz po imieniu nazywając, to za dystrybucją tą wołają Peppermint i jeśli ktoś odruchowo w tym momencie pomyślał o popularnym Miętusie, to w pewnym sensie intuicja go nie zawiodła, ponieważ wg słów samych twórców w pierwotnym zamyśle miała to być dystrybucja bazująca po sąsiedzku na pracy Clement Lefebvre i jego współpracowników. Przy tym miała być ona “doprawiona” większą integracją sieciową, cokolwiek to miałoby znaczyć. Do tego ostatniego wątku przyjdzie nam jeszcze wrócić, na ten moment napiszę, że to powinowactwo dość szybko da się zauważyć, ponieważ Peppermint korzysta m.in. z autorskiego managera oprogramowania Minta.
Wracając jednak do tematu uważny czytelnik może się zapytać: więc jak z tą estetyką w końcu jest, skoro ten Pappermint tak samo jak Lubuntu na LXDE stoi? Po pierwsze to nie do końca prawda, bowiem jego środowisko graficzne jest hybrydą dwóch rozwiązań, o czym za chwilę, a po drugie już dawno nie widziałem tak ładnej i przede wszystkim funkcjonalnie - z mojej perspektywy - ustawionej dystrybucji “out-of-the-box”. Osoba która odpowiada za przygotowanie kompozycji pulpitu i jego składowych jakby czytała w moich myślach, ponieważ na “Dzień Dobry” dostałem mniej więcej to, co każdorazowo musiałem z większym lub mniejszym trudem wykonać m.in. przy pomocy jedynego sensownego managera docków, a przynajmniej z tych mi osobiście znanym, czyli Cairo Dock. Niżej możecie zobaczyć próbę “rekonstrukcji” tego co wówczas dane było mi zobaczyć. Celowo podkreślam fakt, iż nie jest to oryginalny wygląd, ponieważ po instalacji Pepperminta na potrzeby tego wpisu okazało się, że autorzy w wersji numer osiem (ja pierwszą styczność miałem z odsłoną o numerze 7) postawili na większy “konserwatyzm”.
Abstrahując jednak od tych drobnych niedogodności, to na co chciałbym szczególnie zwrócić uwagę to fakt oderwania docka (tak naprawdę jest to odpowiednio spreparowany panel) od krawędzi ekranu oraz menu Whisker (niestety nie został on uwieczniony na tym fotosie), które jak dla mnie jest najbardziej przejrzystym rozwiązaniem w zakresie zarządzania listą programów, z jakim do tej pory miałem do czynienia. To wszystko i parę jeszcze rzeczy było możliwe dzięki zastosowaniu managera okien oraz panelu rozwijanych w ramach projektu Xfce.
Nie potrafię wyjaśnić jak to się stało, że do tej pory skutecznie udawało mi się szerokim łukiem omijać to środowisko graficzne. Kojarzę, że był w mojej linuksowej przygodzie epizod z Xubuntu, więc co najmniej raz miałem styczność z tym rozwiązaniem, ale wspomnienia o tym dawno zniknęły w mrokach niepamięci. W praktyce od zawsze rządziła na moim sprzęcie trójca Cinnamon, KDE oraz LXDE (tylko w przypadku słabszego sprzętu) i to właśnie w takiej kolejności. Dlatego byłem zauroczony elastycznością tego DE przy niesamowitej wręcz prostocie jego konfiguracji. Pod tym względem Xfce przewyższa moim zdaniem KDE 5 uważane za wzorcowe w tym obszarze. Choć jeśli chciałbym być całkowicie szczery i tym samym nazywać rzeczy po imieniu, powinienem napisać, że Plasma jest po prostu przereklamowane. Jednakże mimo faktu, że od wielu lat moim credo życiowym są słowa pewnego neurotyka rodem z NY (widoczne z resztą w moim profilu na DP), jakieś tam resztki pokory we mnie pozostały, dlatego niechętnie przyznam, że być może nie dane mi było doświadczyć maestrii KDE w całej jego okazałości. Wykonawszy w ten sposób pojednawczy ukłon w stronę zwolenników tego środowiska graficznego, mógłbym porzucić fałszywe umiarkowanie, ale jeszcze chwilę nie będę sobą i po prostu napiszę, że jeśli komuś nie było dane zetknąć się z Xfce to niech sam spróbuje tego rozwiązania i jestem pewien, że każdy doceni możliwości tego lekkiego DE, które pozwala osiągnąć pożądany wygląd pulpitu przy relatywnie małym wysiłku.
CZĘŚĆ II
Jednakże, gdyby dość przemyślane wykorzystanie możliwości Xfce we własnej dystrybucji - czego efektem ubocznym był fakt, że ktoś tam w centralnej Polsce zmuszony został do nagłego przewartościowania osobistych zapatrywań na temat środowisk graficznych - było jedynym lub chociaż głównym powodem do koderskiej chwały twórców Pepperminta nie warto byłoby wówczas tracić czasu nie tylko na niniejszy wpis, ale w ogóle na jakąkolwiek uwagę ze strony sympatyków Linuxa. Mielibyśmy bowiem do czynienia z kolejnym egzemplarzem z bardzo okazałej - niestety wyłącznie w aspekcie ilościowym - kategorii dystrybucji, która na własne potrzeby określam mianem “duplinuchów”, czy też DUP/Linuksów w zgodzie z preferencjami części czytelników, którzy przedkładają właśnie taką formę zapisu.
Od razu zaznaczę, że w tych słowotwórczych zapędach nie chodziło pierwotnie o przemycenie oceny do czego tego rodzaju rozwiązania się nadają, choć jeśli ktoś miał przed momentem bardzo konkretne anatomiczne skojarzenia, to nie ma absolutnie powodu do wstydu, podąża bowiem za intencją autora, gdyż i taki sens można temu wyrażeniu przypisać. Natomiast w swojej genezie jest to po prostu mało wyszukana zbitka dwóch wyrazów, przy czym pierwsza część pochodzi od słowa “duplikat”. W ten sposób chciałem podkreślić absolutną wtórność dystrybucji tym mianem przeze mnie opisanych. Innymi słowy: przedrostek DUP należałoby raczej rozwijać jako Dystrybucja Unikalności Pozbawiona niż chociażby Dystrybucja Użyteczności Pośledniej.
O dziwo wiele z tych "wtórników" w pewnych okresach potrafiło być popularniejszych niż dystrybucja bazowa, a niektóre z nich mimo upływu lat wciąż cieszą się jako taką estymą wśród linuksowej braci. Wymienienie kilku z nich zapewne byłaby doskonałą okazją do ożywienia nieco “apatycznych” jak dotąd akapitów, ale zamiast narażać się niektórym czytelnikom, wygłoszę po prostu inną kontrowersyjną tezę, choć sam raczej nie mam wątpliwości, że bardzo często głównym, a nawet wyłącznym powodem pojawienia się kolejnej dystrybucji jest fakt, że ich twórcom po prostu się chce, a przy tym posiadają konieczne kompetencje oraz - co zapewne bywa kluczowe - dysponują odpowiednią ilością wolnego czasu, by własne pomysły następnie zmaterializować. Zaś jedyna potrzeba, którą ma zostać zaspokojona poprzez upublicznienie własnej pracy, jest ściśle związana z miłością własną. Tym niemniej nawet w tych przypadkach, gdzie pojawia się mniej lub bardziej określone “coś więcej”, prawdopodobnie niezwykle rzadko - o ile w ogóle - protoplasta danej dystrybucji zakłada, że przez kolejną dekadę bądź dwie będzie poświęcał swój czas i nierzadko pieniądze na rozwój tego “kaprysu”. Z resztą moją diagnozę potwierdza historia wielu pionierskich rozwiązań na tym polu, gdzie twórcy przyznają po latach, że w pewnym sensie zrobili to również trochę dla hecy, co nawet miewa swoje odzwierciedlenie w nazewnictwie niektórych dystrybucji, tak jak to miało miejsce chociażby w przypadku Slackware, gdzie pomysł na nazwę zaczerpnięty został z nomenklatury wykorzystywanej przez Kościół SubGeniuszu.
Chciałbym jednakże w tym miejscu podkreślić, że nie należy traktować tego co napisałem w kategoriach jakiegokolwiek przytyku, ponieważ jest wręcz odwrotnie, gdyż w mojej opinii szeroko rozumiane poczucie satysfakcji to jedna z najbardziej szlachetnych pobudek do działania, jakkolwiek pamiętać trzeba, że efekt końcowy oceniać należy zawsze po owocach. Dlatego warto w takich przypadkach mieć z tyłu głowy fakt, że nawet jeśli Patrick Volkerding - skoro już przy tym “dobrotliwym dyktatorze” jesteśmy - nie traktował początkowo swojego tworu śmiertelnie poważnie, to jednak jego chwilowy “wyskok” jest najdłużej rozwijaną dystrybucją Linuksa (niedługo upłynie pierwsze ćwierćwiecze od jej premiery), podczas gdy zdecydowana większość podobnych projektów z rzadka osiąga wiek gotowości przedszkolnej.
Jeśli chodzi o dystrybucję będącą “bohaterem” tego wpisu, to rzecz jasna nie może się one poszczycić tak okazałym stażem jak Slackware, gdyż pierwsze wydanie tego distro miało miejsce na początku bieżącej dekady, ale z drugiej strony całkiem niedawno jego autorzy upublicznili ósmą odsłonę swojego dzieła, w związku z czym już zdecydowanie przekroczyli linię demarkacyjną, która w mojej opinii oddziela pospolite efemerydy od “poważnych” projektów, gdyż te pierwsze bardzo rzadko dożywają trzeciej wersji, często na premierowej odsłonie swój żywot kończąc. Ważniejsze jest w tym miejscu, że u zarania własnego projektu autorzy Pepperminta - przynajmniej w sferze deklaracji - dość jednoznacznie określili cele, dla których zdecydowali się powołać swój projekt, a przy tym wyszli poza standardowy zestaw obejmujący m.in. królewską triadę wartości składającą się z bezpieczeństwa, stabilności oraz prostoty. W tym miejscu oddajmy na moment głos jednemu z protoplastów Peeperminta tj. Kendallowi Weaver, który tak w 2010 roku mówił o powodach powołania własnego projektu:
Originally the concept was rather simple, we were going to take Linux Mint and make it “spicier” (hence, the name “Peppermint”) by adding clean social network integration. (...). I guess the single biggest inspiration is the fact that with more applications moving to the cloud, your OS serves less purpose as an OS and more of a portal. We decided that we wanted to build the best portal.
Jak widać panowie, bo było ich u zarania projektu dwóch, chcieli “przypieprzyć” internetami popularnemu już wówczas Miętusowi, ponieważ był to już okres dynamicznego wzrostu znaczenia rozwiązań chmurowych i ich dystrybucja miała za zadanie sprostać tym wyzwaniom. Przywołuję te deklaracje nie po to, by obecnie rozliczać ten autorski tandem, czy to pierwotne zamierzenie zostało w praktyce osiągnięte, czy też wynurzenia te były poczynione wyłącznie z zamiarem legitymizacji powołania kolejnego linuksowego projektu, tym razem “pasożytującego” bezpośrednio na Linuxie Mint, zwłaszcza - z rozbrajającą szczerością przyznam - że nie ma najmniejszego pojęcia, o czym Kendall Weaver myślał w momencie wypowiadania tych górnolotnych określeń. Ba, mam niejasne przeczucie, że on sam przyciśnięty do muru miałby problem z wyłożeniem tej idei w bardziej zrozumiały sposób. Na szczęście w dalszej części wywiadu Panowie schodząc nieco na ziemię opowiadają o idei “hybrydowego desktopu”, co można rozumieć jako połączenie filozofii Chrome OS z tradycyjnymi systemami na blaszaki. Przy odrobinie złej woli pewnie można byłoby się i do tego opisu przyczepić, ale należy pamiętać, że w 2010 roku rzeczywistość rzeczonego systemu “by Google” wygląda inaczej niż dzisiaj, więc skupmy się na praktycznym rozwinięciu tej idei.
Tym sposobem dochodzimy szczęśliwie do autorskiego rozwiązania twórców Pepperminta o dość lakonicznej nazwie ICE, które urzekło mnie od pierwszego kontaktu i stało się bezpośrednim impulsem do powstania tego tekstu. Od razu jednak zaznaczę, że z perspektywy czasu muszę przyznać, że chyba nieco przeceniłem potencjał tego rozwiązania, co nie zmienia faktu, że póki co nie zyskało ono należytej - moim zdaniem - popularności, bo osobiście wiadomo mi tylko o jednej dystrybucji, która ten patent domyślnie wykorzystuje, a mam tu na myśli nowopowstały fork Archa rodem z półwyspu apenińskiego (Condres OS).
Być może nieco światła na fakt mizernej “chodliwości” tego produktu rzuca niedawna decyzja Googla, który ku mojemu niezadowoleniu wycofał z Chrome Web Store możliwość pobierania aplikacji. Jako jedną z przyczyn leżących u podstaw tego "wyroku" wymienione zostało zerowe (a ściślej: jednoprocentowe) zainteresowanie tymi ostatnimi, choć z kilku powodów nie powinno się aż tak bardzo przywiązywać do tego faktu w przypadku Linuxa, ponieważ korporacja z Mountain View podała sumaryczne dane dla użytkowników Windowsa, Mac OS oraz właśnie Linuksa. Jestem bardzo ciekawym czy mieliśmy do czynienia z podobnym odsetkiem w przypadku tego ostatniego systemu operacyjnego, gdyby potraktować go niezależnie?
Mam nadzieję, że za chwile stanie się jaśniejsze dlaczego tak mocno drążę ten temat w kontekście aplikacji ICE, ale zanim tak się stanie jeszcze jedna uwaga, czy też hipoteza, której de facto nie jestem w stanie zweryfikować zwłaszcza, że nie dysponuję również żadnymi statystykami w zakresie jednej z kluczowych przesłanek dla tejże hipotezy. Natomiast na bazie własnych doświadczeń podejrzewam, że zdecydowana większość dostępnych w Chrome Web Store aplikacji była banalnymi odsyłaczami pod konkretny - wskazany przez autora “aplikacji” - adres internetowy. W ten sposób sklep Googla był dla sporej części autorów tych narzędzi wyłącznie witryną reklamową, dzięki której mogli w prosty sposób napędzać dodatkowy ruch na własną stronę. Trudno mieć jednak do kogokolwiek o to pretensje, skoro większość “aplikacji” z logo Google działało dokładnie w ten sam sposób, ponieważ wśród wielości rozwiązań ich autorstwa jedynymi znanymi mi wyjątkami od tego standardu był “Zdalny pulpit” oraz “Hangouts”.
Niestety jednocześnie takie podejście zabijało jakąkolwiek atrakcyjność “aplikacji” w takiej formie, ponieważ łatwiej było z nich korzystać w postaci zapisanych zakładek, ulubionych stron, czy wreszcie odpowiednich rozszerzeń, które były pod ręką zamiast za każdym razem odpalać chromowy “pulpit”, na którym te “aplikacje” były posadowione. Myślę, że to był kluczowy - to jest właśnie moja hipoteza - czynnik, który powodował, że spora część użytkowników, która korzystała ze sklepu, by pobierać rozszerzenia czy motywy, nie widziała większego sensu w pobierania dóbr tego trzeciego rodzaju, jeśli w ogóle kiedykolwiek zetknęli się z tym rozwiązaniem.
Na szczęście część z twórców podeszła bardziej rzetelnie do tematu niż chociażby zawiadujący samą przeglądarką i skorzystała z bogactwa funkcjonalności jakie daje programistom Chrome. Dla osób znających temat uruchamiania stron internetowych jako okien (niestety nie udało mi się ustalić czy istnieje jakiś zgrabny polski odpowiednik terminu “site-specific browser”, dalej SSB) być może taka zabawa wydaje się zbyteczną ekstrawagancją, która tylko niepotrzebnie skrywa prawdziwą naturę takich “aplikacji”, tym niemniej na zwykłym użytkowniku może to robić wrażenie, a przynajmniej tak było w moim przypadku, choć z drugiej strony im dłużej snuję dzisiejszą opowieść, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że chyba z wiekiem coraz mniej mi do szczęścia potrzeba. Dlatego dla obeznanych z tematem malkontentów sugeruję wycieczkę parę akapitów dalej, ponieważ w tym miejscu pokrótce opiszę ideę SSB w praktycznym zastosowaniu na przykładzie rozwiązania Google.
Otóż każda “aplikacja” - jak już wspomniałem - pobrana z Chrome Web Store instaluje się ... wróć ... instalowała się na chromowym “pulpicie” z aplikacjami właśnie (patrz zrzut niżej). Z tego poziomu jest dla nas dostępna na samym początku, ale można w prosty sposób (w dwóch kliknięciach) dodać ją jako skrót/aktywator również na "prawdziwym" pulpicie komputera i/lub w menu z programami. Co ciekawe w przypadku Linuksa w pewnych szczególnych wypadkach aplikacje “samoczynnie” (tj. bez ingerencji użytkownika) dodawane są do menu programów w sekcji “Inne” bądź “Google Chrome” (czy jakoś podobnie). Gdybyśmy w przyszłości chcieli skorzystać z takiego programu bezpośrednio z poziomu pulpitu wystarczy wybrać przypisaną do niego ikonę. Wówczas niestety w większości przypadków odpali się googlowska przeglądarka z dwoma otwartymi kartami, tj. pierwsza karta będzie aktywna ze stroną startową, zaś druga będzie odwoływała się do strony macierzystej wybranej “aplikacji”. Ale - jak łatwo na podstawie poprzedniego zdania się domyślić - nie zawsze tak się dzieje i wówczas nierzadko otrzymujemy coś na kształt tak zwanych aplikacji natywnych, zwłaszcza jeśli jej twórcy trochę się przyłożyli i postarali się opakować swój towar w coś więcej niż standardowe elementy okna oraz przede wszystkim pozwolili korzystać z własnego rozwiązania bez konieczności łączenia się z Internetem, co wcale nie było taką rzadką praktyką jakby mogłoby się wydawać.
Na powyższych zrzutach widać dwa pulpity, dzięki czemu mogłem podzielić wszystkie aplikacje, jakie mi pozostały po czystkach w googlowskim repozytorium, według następującego klucza: na górnym fotosie znajdują się te aplikacje, które nie są niczym więcej niż linkami do odpowiednich stron www, zaś na dole widać programy w pewnym sensie od przeglądarki niezależne. Jednak by dać lepsze wyobrażenie w czym rzecz - szczególnie dla osób w ogóle nieobeznanych z tematem - w sposób wybitnie nieudolny przygotowałem ilustrację filmową, ponieważ jak głosi pewna importowana mądrość (made in China): "Jeden obraz wart jest więcej niż tysiąc słów" .
Aplikacja ICE jest pod pewnymi względami rozwinięciem tej idei, ale niestety posiada też pewne ograniczenia w stosunku do tych najbardziej rozbudowanych propozycji ze sklepu Googla, choć to ostatnie wynika z różnej natury jednego i drugiego przedsięwzięcia. Skupmy się jednak na tym pierwszym, czyli tych aspektach, gdzie możemy mówić o twórczym podejściu autorów do tematu. Przede wszystkim ich aplikacja nie jest ściśle związana tylko z jedną przeglądarką, ponieważ współpracuje równie dobrze z Chromem jak i Firefoxem czy Chromium (o ile w tym ostatnim przypadku można mówić bez większych nadużyć o czymś autonomicznym wobec Chrome, zwłaszcza że korzystamy tu z tego samego API). Istotniejsze jest wskaże, iż uniezależnia użytkownika od dobrej woli (bądź jej braku) ze strony internetowych usługodawców, pozwala bowiem w bardzo prosty sposób zamknąć dowolną stronę internetową w ramach okna pozbawionego wielu typowych elementów znanych z przeglądarek. Zaś sama obsługa jest dziecinnie prosta. Po jej uruchomieniu pojawia się okno (patrz niżej), gdzie wystarczy wpisać nazwę, którą ma być opisana dana "aplikacja", wklejamy interesujący nas adres internetowy oraz wskazujemy, w której sekcji menu ma ona się pojawiać. Potem jest jeszcze tylko decyzja, czy chcemy wykorzystać domyślną ikonę (tzw. favicon), czy sami jakąś grafikę wolimy przypisać.
Niestety nie udało mi się dotrzeć do informacji - nie to, żebym jakiegoś większego trudu w związku z tym sobie zadał - czy pod spodem zostały ustawione ekstra mechanizmy typu uruchamianie tego rodzaju witryn w jakiś izolowany sposób, czy po prostu wykorzystywane są tu domyślne ustawienia przeglądarki, z której korzystamy. Dla lepszego zobrazowania w czym rzecza: w repozytorium deepina jest kilkanaście - o ile nie kilkadziesiąt - webowych aplikacji wykorzystujących podobny pomysł (m.in. dla witryn z MS Office, Google Map oraz różnych gier). Na próbę zainstalowałem sobie z tego repozytorium Dysk Googla w wersji SSB i po odpaleniu tak spreparowanej aplikacji musiałem się zalogować do swojego googlowskiego konta, mimo że w tym samym czasie byłem zalogowany na domyślnie zainstalowanych Chrome, na którym z poziomu przeglądarki nie było problemu z otwieraniem tej usługi przez wpisanie adresu czy kliknięcie na ikoną aplikacji rzecz jasna bez konieczności logowanie.
A skoro już przy deepinie jesteśmy, to czas najwyższy zamknąć pewną klamrą oba wpisy, bo jak być może niektórzy czytelnicy pamiętają, cała ta historia zaczęła się od decyzji pozbycia się innego produktu z Państwa Środka. Jednakże nie o próżne zabiegi literackie tu przede wszystkim idzie, ale o odrobinę refleksji nad celowością pochylania się nad flagowym "ficzerem" Pepperminta, ponieważ taki namysł w którymś momencie naturalnie się pojawia w postaci pytania: skoro de facto mamy tu do czynienia ze stroną internetową tylko inaczej opakowaną, to na cóż nam takie atrapy natywnych aplikacji?
Problem polega na tym, że niestety wielu dostawców usług internetowych z wiadomych przyczyn nie czuje potrzeby przygotowania dedykowanego desktopowego rozwiązania pod Linuksa, więc chcąc nie chcąc zainteresowanym zostaje konieczność korzystania z przeglądarki lub poszukania - o ile to w ogóle możliwe - substytutu dostępnego dla Pingwiniątka. Niestety ja mam z tym czasem problem. Może to po prostu kwestia przyzwyczajeń oraz w wielu przypadkach uzasadnionego przekonania, że aplikacje desktopowe pod niejednym względem przewyższają swoje webowe odpowiedniki. Ja sam - o ile mam taka możliwość - w przypadku często używanych usług wolę "staromodne" rozwiązania, nawet jeśli byłby to zwykły klient webowy, ot chociażby z tak błahego powodu, że przez lata wyrobiłem w sobie nawyk zamykania przeglądarki, jeśli z niej obecnie nie korzystam albo nie zamierzam tego robić w najbliższym czasie. Przez co nieraz zdarzało mi się zabić opalonego przez stronę internetową playera Spotify, który plumkał w tle, by wskazać ten najczęściej spotykający mnie przypadek. Odpalanie odpowiednio spreparowanego portalu webowego mogłoby temu zapobiec.
Po wtóre aplikacje zbudowane na zasadzie SSB ze względu na swoją ascetyczną budowę (brak rozpraszaczy w postaci toolbarów czy okien wyszukiwania) pozostawiają jako widoczną większą przestrzeń strony niż dzieje się to w przypadku przeglądarki bez konieczności chowania standardowo uruchomionych widoków czy też ustawiania pełnego ekranu. Zapewne to subiektywne odczucie, ale jednocześnie w wielu wypadkach lepiej mi się pracuje na tak wykastrowanej przeglądarce.
I to dobry moment by wrócić do anonsowanego wcześniej deepina, ponieważ dzięki znakomitemu repozytorium aplikacji, w którym - jak wspomniałem - znajdziemy sporo tego rodzaju atrap, mogłem się przekonać, że w swoich zapatrywaniach nie jestem odosobniony, ponieważ wiele z nich jest dość wysoko na liście popularności. Oczywiście daleko im do lidera, czyli Firefoxa (domyślnie deepin wyposaża swój system w Chrome), który osiągnął wynik ponad 150 tysięcy pobrań. Natomiast w ramach ćwiczenia postanowiłem sprawdzić wyniki tych programów, z których sam lub wespół z moimi współlokatorami najczęściej korzystamy na deepine, a przy tym wymagają one dostępu do sieci, a następnie zestawić je z "osiągnięciami" najpopularniejszych aplikacji webowych dostępnych w rzeczonym repozytorium. Przy pomocy cyferek wyróżniłem te pierwsze, podczas gdy literkami oflagowałem drugie. Po myślniku widać ilości pobrań (dane na dzień 4 stycznia br.).
1. Synaptic Package Manager - 38 173
2. Skype - 14 989
3. Spotify - 4 556
4. Steam - 3 927 (nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że Steam jest w deepinie preinstalowany, stąd zapewne też wynik dużo poniżej tego, co spodziewałem się zobaczyć)
A. MS Office 22 540
B. Google Drive 21 871
C. Google Map 14 542
D. Web Gmail 13 731
O ile wysoka pozycja Google Drive mnie jakoś specjalnie nie zaskoczyła, bo w jakimś stopniu może potwierdzić tezę o sile przyzwyczajeń, ot chociażby przenoszonych z Windowsa, dla którego dostępny jest desktopowy klient tej usługi Googla, to jednak popularność "webaplikacji" dla Gmaila jest dla mnie sporą zagadką, wszak istnieje dla Linucha sporo dobrych klientów poczty mailowej (z chyba najpopularniejszym Thunderbirdem na czele), oczywiście o ile ktoś preferuje właśnie tę formę obsługi korespondencji. Natomiast osobiście w życiu by mi go głowy nie przyszło, że ktoś może potrzebować dedykowanej aplikacji pod obsługę konkretnej skrzynki mailowej, ale być może to jest dowód na zwierzęcy magnetyzm natywnego softu, choćby nic on nie wnosił ponad to co w przeglądarkowej wersji dostępne.
I tu przechodzimy do sedna celowości wdrożenia ICE: jeśli takie tanie sztuczki maja służyć podniesieniu popularności naszego ulubionego systemu operacyjnego, to ja jestem za. W tych właśnie kategoriach można chyba odczytywać również decyzję twórców deepina, by tego rodzaju atrapy aplikacji umieszczać we własnym repozytorium celem uatrakcyjnienia jego zawartości. Dokładnie z tych samych względów kibicuję innemu projektowi Googla - jak i wszystkim podobnym inicjatywom proponującym rozwiązania, w jakiś tam sposób transparentne wobec systemu operacyjnego, którego przyszło nam używać - ponieważ dostrzegam spore szanse dla Linuksa w przypadku popularyzacji idei Progressive Web Apps.
Jednakże to temat na całkiem obszerny wpis, dlatego by nie przedłużać na sam koniec wspomnę o jeszcze jednej fajnej idei, której zdają się hołdować twórcy Pepperminta, o czym można przeczytać słów parę na stronie domowej projektu, kryjącej się pod hasłem “less is more”, co z grubsza można przetłumaczyć jako “mniej znaczy więcej”. Sprowadza się to w praktyce do tego, że autorzy nie chcą już na starcie przeładować Pepperminta programami przydatnymi do celów wszelakich, skoro celują ze swoją dystrybucja w aktywnych użytkowników sieci, pozostawiając wybór podstawowego oprogramowania tym ostatnim. I faktycznie po instalacji Pepperminta nie zastaniemy - jak to często bywa - systemu operacyjnego wyposażonego w kompletny zestaw aplikacji i narzędzi, które następnie wielu z nas - w tym piszący te słowa - musi w pociecze czoła odinstalowywać, bo albo ich nie potrzebuje wcale albo ma inne niż autorzy preferencje w tym zakresie. Wspominam o tym, ponieważ to bardzo szczytna idea w duchu Linuksa, czy ogólnie całego ruchu FOSS, której warto kibicować. Rzekłbym nawet że to nie tylko dowód na właściwe rozumienie filozofii Linuksa, ale również odczytania ducha naszych czasów, gdybym tylko lubował się w takich pompatycznych określeniach, natomiast faktycznie w dobie powszechnego dostępu do internetów różnorakich nie znajduję żadnego usprawiedliwienia dla systemów operacyjnych “wszystko mających”, by użyć trafnego określenia z jednej reklam.
Ale nie tylko latami ćwiczona niechęć do sięgania ku wysokim rejestrom na skali egzaltacji powstrzymuje mnie od obdarowania twórców Pepperminta takim komplementem. Przede wszystkim dostrzegam tutaj brak konsekwencji w praktycznym rozwinięciu tej idei, ponieważ chociażby kluczowe - z punktu widzenia tej dystrybucji - narzędzie, tj. przeglądarka internetowa, jest narzucone z góry. Osobiście uważam, że wybór Chromium jest dalece lepszą decyzją niż kurczowe (po części ideologiczne) trzymanie się Firefoxa, jak ma to miejsce w przypadku wielu innych dystrybucji. Jednak mimo niezmierzonych pokładów megalomanii - o czym już wspomniałem w poprzednim tekście - jestem w stanie przyjąć do wiadomości, że inni mogą mieć odmienne zdanie w tym zakresie, tym bardziej że sam wolałbym Chrome na pokładzie. Dlatego szkoda, że twórcom Pepperminta zabrakło tutaj konsekwencji i nie poszli w kierunku chyba coraz powszechniejszej praktyki, gdzie autorzy dystrybucji dla tak zwanych “casuali” czy też przysłowiowego Kowalskiego, już na etapie instalacji (Antergos, Reborn OS) czy też przy pierwszym uruchomieniu nowo postawionego systemu (ArchLabs), oddają w ręce użytkownika decyzję w zakresie doboru najbardziej odpowiadających mu narzędzi/aplikacji (bądź ich braku).
EPILOG
Myślę, że opisany wyżej przykład "dobrych praktyk" to doskonały punkt wyjścia do kolejnych rozważań nad kondycją linuksowych dystrybucji, ale tym sposobem musiałbym dołożyć jeszcze część trzecią, a mnie się kliknięcia muszą zgadzać, dlatego tylko dwa słowa podsumowania na temat bohatera dzisiejszego tekstu.
Być może u części co spostrzegawczych czytelników zapaliła się przysłowiowa żaróweczka w momencie, gdy wspomniałem, że na potrzeby dzisiejszego tekstu zainstalowałem Pepperminta, co sugeruje, że mój związek z tą dystrybucją nie sprostał próbie czasu. I jeśli ktoś tak wówczas pomyślał, to niewątpliwie miał rację. Po części winna jest moja chwiejna natura, czego dobitnym dowodem jest opisana przeze mnie historia wymiany telewizyjnego "dopalacza". Większe jednak znaczenie ma tutaj fakt, że jednak Peppermint na moim nettopie nie działał ze spodziewaną szybkością, choć to akurat dziwić nie może, skoro pod spodem siedzi Ubuntu, czego chyba nie jest w stanie ukryć najlżejsze nawet środowisko graficzne. Dlatego wierząc niezachwianie w istnienie Świętego Graala linuksowych dystrybucji nie zaprzestałem poszukiwań rozwiązania, które zaspokoi moje oczekiwania. Jaki był finał tych poszukiwań napiszę niedługo, choć obiecuję, że tekst powinien być znacznie krótszy i bardziej interesujący dla szukających w blogowych wpisach czegoś więcej niż kolejne wynurzenia niereformowalnego grafomana.
Wracając jednak do Pepperminta muszę podkreślić, że kwestia niewystarczającej responsywności w przypadku acerowskiego nettopa to tylko część prawdy o kulisach naszego pożegnania. Otóż w wyniku wspomnianych poszukiwań przekonałem się, że istnieje wiele wartościowszych światów spod znaku Pingwina niż kolejna pochodna Ubuntu i dlatego w pewnym momencie Peppermint w mojej ocenie bardzo niebezpiecznie przesuną się w okolice obozu duplinuchów albo dokładniej: uważam, że z perspektywy czasu nie osiągnął on celów, które legły u zarania tego projektu. Niestety zdaje się potwierdzać to historia kolejnych release'ów, ponieważ co najmniej od piątej odsłony tej dystrybucji prace rozwojowe wyraźnie wyhamowały, choć oczywiście można to traktować w kategoriach osiągnięcia przez nią pewnego poziomu dojrzałości. Natomiast prawda jest tak, że jeśli ktoś by mnie dzisiaj zapytał o propozycję przyjaznej, lekkiej i cieszącej oko dystrybucji, to miałbym kilku innych kandydatów niż miętowy pieprz, zwłaszcza że ICE zawsze można przy odrobinie chęci sobie doinstalować. I nawet jeśli przeceniłem potencjał tej ostatniej aplikacji, to jest to mimo wszystko znakomity przykład tego, że wbrew często przesadzonym głosom o rozdrobnieniu Linuksa, to właśnie ta wielość jest jednym z podstawowych motorów rozwoju Linuksa jako systemu operacyjnego, a przede wszystkim tym co najbardziej cenię w dystrybucjach, którym patronuje pewien sympatyczny nielot.