Tournament of Legends
Tatsunoko vs. Capcom pokazało, że można na Wii zaprezentować naprawdę udaną rozgrywkę, przy ciekawej oprawie i sycącej zabawie. Super Smash Bros. Brawl z konwencją 2.5D pobiło swego czasu wiele rekordów sprzedaży. Z pełnymi trzema wymiarami jest „w temacie” na sprzęcie Nintendo niestety gorzej i trudno znaleźć w pamięci choć jeden naprawdę udany taki tytuł. Sygnowana logosami High Voltage Games i SEGA gra Tournament of Legends miała ten stan rzeczy zmienić, oferując nam świetne mordobicie z dynamicznymi starciami. A dostaliśmy ogromne rozczarowanie.
30.07.2010 | aktual.: 01.08.2013 01:48
Krótki rys historyczny – Gladiator A.D., bo tak nazywała się na początku bijatyka, inspirowane było popularnym filmem 300 i zawierać miało chociażby charakterystyczne zwolnienia czasu podczas wyprowadzania mocnych ataków. Producent „celował” w niezwykle realistyczne sceny walki, stawiając na przeznaczony dla dorosłego gracza wygląd oraz duże ilości krwi i flaków. Do tego zapowiadano umiejętne wykorzystanie przystawki Wii MotionPlus. W lutym 2010 roku SEGA zmieniła tytuł, redukując przy tym przemoc, zmieniając wizualny styl gry i stawiając na mitologicznych bohaterów. Wsparcie dla „ruchowej” przystawki wyleciało. Ze świetnego pomysłu i ciekawej jak na dzisiejsze czasy koncepcji niewiele zostało. Już po kilkunastu minutach zabawy dostrzegalne jest, że nowy projekt kreślony był na kolanie i nie poświęcono mu zbyt dużo czasu.
Turniej Legend to teatr archaizmów. Każdy fan bijatyk pamięta na pewno znane z kilku generacji wstecz War Gods, Bio Freaks, Mace: The Dark Age czy Dark Rift - propozycja High Voltage świetnie wpasowałaby się w to zestawienie. Szkopuł w tym, że wymienione wyżej gry pochodzą z czasów, kiedy producenci stawiali pierwsze kroki w świecie trójwymiarowych bijatyk. Jak dobrze wiadomo, przetrwały najlepsze serie – Tekken, SoulCalibur, Mortal Kombat oraz Virtua Fighter. „Antyczne” jest tu praktycznie wszystko – od prostego i tandetnego systemu walki, przez niezbyt dynamiczne przedstawienie akcji, aż do wykonania. Brakuje przyjemności czerpanej z okładania przeciwnika. Zwycięstwo nie podniesie nikomu poziomu szczęścia, a przegrane starcie wywoła jedynie nieśmiałe westchnienie. Chcecie przejść tryb kampanii wszystkimi postaciami? Wyłączcie się na pewien czas i machajcie po prostu bezmyślnie kontrolerami, wciskając bezwiednie kolejne klawisze.
[break/]Miejscówki, w których przychodzi toczyć krwawe boje, nie prezentują się zbyt zachęcająco. W teorii są to areny będące domem dla poszczególnych wojowników, jednak jeśli twórcy chcieli zawrzeć w nich cechy charakterystyczne bohaterów, tak dziwnie ciężko chęci te dostrzec. W zasadzie żadne z dostępnych pól walki nie stanie się niczyim ulubionym, bowiem już w drugiej rundzie nawet najlepiej dopracowane elementy zwyczajnie się opatrzą. Całość powinny ratować mini gry, czyli sekwencje QTE wykreowane dla poszczególnych lokacji, ale po kilku takich zaczniecie w myślach modlić się, aby te żałosne wstawki więcej nie pojawiły się na ekranie. Może to dlatego, że nawet przy idealnym odwzorowaniu pojawiających się na ekranie ruchów, gra nie wyłapuje poprawnych ścieżek prowadzenia wiilota i „gruszki”?
SEGA długo pozwalała graczom sądzić, że zestawienie mitologicznych postaci to trafiony pomysł. Tymczasem przy pierwszym spotkaniu z listą bohaterów, nie będziecie wiedzieć kogo wybrać. Wojownicy są nijacy. Najlepiej sprawdzić wszystkich po kolei, jednak wątpliwym jest, aby którykolwiek wzbudził sympatię. Kim zagracie? Na przykład bohaterem Rzymu Marcusem Antoniusem, dzierżącym w dłoniach miecz i tarczę. Albo Bravehoofem, brutalnym Minotaurem wykorzystujący w walce dwuręczny, kamienny topór. Brzmi ciekawie? W rzeczywistości nie jest. Postacie są banalne, a ich projekty nieciekawe. Całości nie ratują nawet dodatkowe bronie, choć w teorii powinny one urozmaicić zabawę. Trudno przypomnieć sobie, aby któraś z wydanych ostatnio bijatyk zaserwowała tak mdły i nudny zestaw dostępnych wojowników. Żaden nie jest wart funta kłaków.
Kolejnym chybionym elementem Tournament of Legends jest sterowanie plus ukazanie akcji. Kamera ustawiona została pod specyficznym kątem, a to nie pozwala na komfortową zabawę graczom, którzy „zjedli zęby” na klasykach gatunku. System walki można zaliczyć do typowo defensywnego – polega on na tym, że nie da się przeprowadzić szaleńczego ataku, ponieważ przeciwnik będzie ustawiał gardę i nie wpuści ciosu. Należy zablokować jego atak i mieć cichą nadzieję, że wciśnięta na tak zwaną „pałę” kombinacja klawiszy, połączona z niekoniecznie precyzyjnym machaniem kontrolerami, przyniesie pożądany efekt. Istnieje duża szansa, iż taki sposób prowadzenia rozgrywki znudzi Wam się jeszcze zanim dojdziecie do końca trybu opowieści.
[break/]Chciałoby się mieć nadzieję, że obraz całości uratuje fabuła. Niestety, sprawę pokpiono, prezentując historię, której po prostu nie będziecie chcieli poznać – a jeśli znajdą się śmiałkowie, którzy spróbują „wkręcić” się w ten bełkot, zrobią to jedynie przez wzgląd na swoje umiłowanie do samobiczowania umysłu. Chociaż rozczarowanie następuje dopiero po chwili, ponieważ wprowadzenie do gry zrobione jest naprawdę konkretnie – komiksowy styl zaprasza do zabawy i nastawia na ciekawą przygodę… Bijatyki to gatunek, gdzie opowieść nie gra pierwszych skrzypiec, jednak miło byłoby, gdyby seria walk w trybie kampanii pozwalała poczuć satysfakcję z jej ukończenia. A tak nie jest. Przy okazji - trening stanowi jeden z najgorszych samouczków, jakie kiedykolwiek zobaczycie. Pokazane w nim filmiki nie nauczą Was zupełnie niczego, zaś wykonanie zaprezentowanych ciosów wymaga ćwiczeń i prób we własnym zakresie.
Prezentowane przed premierą tytułu obrazy pozwalały sądzić, że High Voltage Games zaproponuje nabywcom wysokiej klasy oprawę, lecz finalnie ciężko zachwycić się grafiką Tournament of Legends – gra prezentuje się zwyczajnie przeciętnie. Może i Wii nie rzuca na kolana możliwościami, ale wielu twórców udowodniło, że przy odrobinie chęci oraz talentu, da się zrobić na tej konsoli naprawdę konkretnie wyglądające produkcje. Tutaj mamy kiepskie tekstury plus kanciaste, „drewniane” modele postaci. Do tego albo twórcy pogubili gdzieś klatki animacji, albo z założenia wojownicy poruszają się niezgrabnie. Gra potrafi także mocno „chrupnąć”, zaś o 60 klatkach na sekundę możecie naturalnie zapomnieć. Znany z The Conduit autorski silnik Quantum 3 nie ma tak zachwalanej mocy lub ktoś pokpił jego zastosowanie. Skłaniam się ku tej drugiej opcji.
Dałoby się spojrzeć na Tournament of Legends przychylnym okiem, gdyby był to debiut jakiejś mało znanej firmy, a za wydanie gry odpowiadała podrzędna marka. Twórcy to jednak nie nowicjusze i ciężko wybaczyć im tak słaby produkt, sama SEGA też raczej przyzwyczaiła nas na przestrzeni lat do wysokiej klasy pozycji. Ostatecznie „dzieło” to mogłoby się w ogóle nie ukazać, ponieważ zaserwuje rozczarowanie osobom, które nastawiły się na konkretną, krwawą i wciągającą zabawę. Oby nikt nie wpadł na pomysł stworzenia kontynuacji – ciężko znaleźć tu elementy do poprawienia. Jeśli Hight Voltage chce się zrehabilitować na tym polu, powinno rozpocząć prace zupełnie od zera. Powrót pierwotnego, całkiem ciekawego pomysłu wskazany.