Muzyka w kieszeni — Kajtek i problemy nastolatka w PRL
20.08.2016 | aktual.: 27.08.2016 20:11
Po moim poprzednim wpisie, wielu z was oczywiście znało tajemnicza zależność kasety magnetofonowej i ołówka. Przyznam, że kiedyś usiłowałem podpytać znajomych rozrzuconych po całym świecie, czy wiedza, o co chodzi z kasetą i ołówkiem i okazało się, że to wcale nie takie oczywiste.
Na zachód od Łaby
Walkman okazał się wielkim sukcesem w krajach położonych na zachód od Łaby i niemal codziennym widokiem były osoby podróżujące miejską komunikacja lub wędrujące w charakterystycznych słuchawkach, co do których Sony jeszcze niedawno miało wątpliwości, czy ktokolwiek będzie chciał się w nich pokazywać. Firma Sony idąc za ciosem, wypuszczała kolejne modele posiadające mniej lub bardziej zaawansowane funkcje i ciekawe rozwiązania. Z czasem w Walkmanach pojawiło się radio, korektor dźwięku, funkcja nagrywania, a nawet możliwość wyszukiwania kolejnego utworu pod warunkiem, że przerwy pomiędzy piosenkami miały minimum 3 sekundy. Walkman Sony dla młodzieży lat osiemdziesiątych i początku lat dziewięćdziesiątych był tak nieodłącznym elementem, jak dla ich dzisiejszych odpowiedników smartfon, czyli przedmiot, bez którego z domu nie warto wychodzić. Szczytem ekstrawagancji i pomysłowości inżynierów Sony, był walkman wodoodporny, którego żółto-szara wersja była długo obiektem moich niezrealizowanych westchnień.
Zostawmy jednak firmę Sony, bo popularność Walkmana nie mogła ujść uwadze innych producentów elektroniki użytkowej. Początkowy sceptycyzm takich gigantów jak Philips, Grundig, Aiwa, Panasonic i wielu innych, szybko zamienił się w chęć wypuszczenia własnych produktów i co tu ukrywać, odebrania kawałka tortu firmie Sony. Rozpoczęła się zdrowa rywalizacja cenowa i walka na coraz to nowe pomysły i funkcjonalności, jakie można umieścić w niewielkich odtwarzaczach. Nie chodziło tu na szczęście tylko o nowe funkcje, ale także o nowe rozwiązania techniczne, związane z samym działaniem odtwarzacza, rozwiązania nawet nie zawsze widoczne dla końcowego nabywcy. Pisze tu celowo "odtwarzacz" bo tylko Sony mogło używać nazwy Walkman i została ona zastrzeżona, stąd też inni producenci musieli ograniczyć się do nazw "Cassette Player" lub "Personal Cassette Player" o ile tak długi napis mieścił się na obudowie pośród miliarda tajemniczych guziczków..
Nowsze odtwarzacze zaczęły cechować się coraz mniejszym apetytem na baterie, coraz lepszymi parametrami odtwarzanego dźwięku i większymi możliwościami jego korekty w zależności od upodobań użytkownika. Nie bez znaczenia był też wygląd i każdy producent usiłował zwabić oko klienta swoim unikatowym designem, choć szczerze mówiąc, niektórym stylistom wodze fantazji bardzo popuszczały i powstawały małe koszmarki odpustowe.
Oczywiście nowe funkcje musiały kosztować i ceny Walkmana, jak i odtwarzaczy kasetowych do najniższych nie należały. Stąd też zrodził się pomysł, by jednocześnie iść w druga stronę i okroić możliwości odtwarzaczy, co miało bezpośrednie przełożenie na niższa cenę takich urządzeń. Tak więc, pojawiły się odtwarzacze z możliwością przewijania w jedna stronę, w brzydkich, kanciastych obudowach z mało wydajnymi i słabymi jakościowo podzespołami i elementami.
Idąc ta drogą, pojawiały się naprawdę bardzo proste, żeby wręcz nie powiedzieć - prostackie konstrukcje, które były masowo produkowane w krajach azjatyckich, niezwykle do siebie podobne i różniące się zazwyczaj tylko napisem oznaczającym producenta na plastikowej klapce. Z tego czasu pamiętam nawet odtwarzacze UNCEF, które wykonane w jakiejś fabryce w Hongkongu, sprzedawane były przez UNICEF celem pozyskania środków na swoją działalność.
Na wschód od Łaby i Odry
Sytuacja wyglądała zgoła odmiennie w krajach demokracji ludowej, w której Walkman był dobrem luksusowym i wręcz nieosiągalnym. Jego cena, wynosząca często nawet kilka średnich pensji mieszkańca nadwiślańskich miast i wiosek, stanowiła skuteczną barierę przed nadmierną popularnością niewielkiego, japońskiego odtwarzacza. Dodatkowym ograniczeniem była konieczność zakupienia go w szczególnych miejscach. Walkmany, jak i odtwarzacze kasetowe innych producentów nie bez trudów można było kupić w Pewexie czy Baltonie za bony lub zielone banknoty emitowane przez Bank of America.
Nic więc dziwnego, że na wschód od Łaby częściej można było spotkać tanie i proste, azjatyckie produkty, niż porządne, firmowe odtwarzacze, będące wręcz częścią wyposażenia przeciętnego, europejskiego nastolatka.
Jak wspominałem powyżej, te najtańsze odtwarzacze, będące zarazem najczęściej pojawiającymi się nad Wisłą, nie miały możliwości przewijania do tyłu. Konstrukcja ich mechanizmu przewidywała tylko i wyłącznie przewijanie kasety do przodu. Aby cofnąć taśmę do już odsłuchania poprzedniej piosenki, należało wyciągnąć taśmę, odwrócić ją na drugą stronę, przewinąć do przodu, ponownie wyciągnąć i odwrócić i liczyć na to, że w całej tej czynności miało się odpowiednie wyczucie.
Zakłady Centra, produkujące baterie na potrzeby Polaków ledwo nadążały z produkcją. W latach osiemdziesiątych, zapotrzebowanie na baterie ciągle rosło, czego nie dało się powiedzieć o zdolnościach produkcyjnych Centry, cierpiących tak jak inne, państwowe zakłady podlegające centralnemu planowaniu na kiepskie zarządzanie i często spore marnotrawstwo potencjału i surowca. Nie bez znaczenia był też fakt, że polskie baterie pod względem technologicznym zaczęły już powoli odstawać od światowych trendów, które jednoznacznie kierowały się stronę baterii alkalicznych. Co gorsze, produkty Centry nie należały do najtrwalszych i najbardziej wydajnych, a każda bateria była niemal na wagę złota.
W drugiej połowie 1985 roku, z wielkimi emocjami oczekiwałem na swój pierwszy odtwarzacz kasetowy, jaki obiecał mi mój ojciec. Już wcześniej widziałem oryginalnego Walkmana u mojego kolegi szkolnego, mającego to szczęście, że jego matka często podróżowała od Japonii. Oczywiście mój odtwarzacz nie miał być Walkmanem. Jakiś znajomy ojca, przywiózł go z podróży, ale przenośne urządzenie wydało mu się zbyt mało użyteczne i postanowił go sprzedać w kwocie nierujnującej naszego domowego budżetu. Ponieważ ojciec był łaskaw przekazać mi informację o odtwarzaczu w piątek, a odtwarzacz miał być do odebrania w poniedziałek, miałem bardzo długi i emocjonujący weekend, który pamiętam do dziś.
W poniedziałek trafił do mnie właśnie taki, najprostszy odtwarzacz firmy „Internacional” o niezwykle prostej konstrukcji i mocno przeciętnych walorach użytkowych, co wówczas nie miało dla mnie absolutnie żadnego znaczenia. Jak inne urządzenia tej kategorii, posiadał kanciastą obudowę wykonaną z białego, kiepskiego, pękającego plastiku, klapkę z półprzeźroczystego, ciemnego plastiku z licznymi oznaczeniami kompletnie bez znaczenia i napisem „Internacinal”. Mój pierwszy odtwarzacz kasetowy nie posiadał nawet zaczepu umożliwiającego zahaczenie go o pasek, w zamian posiadał cienki, czarny paseczek do wieszania go na ramieniu. Wnętrze przedstawiało się równie skromnie. Odtwarzacz miał możliwość przewijania tylko w przód, posiadał kiepski i nieprecyzyjny regulator głośności i jeszcze słabsze słuchawki. Zasilany czterema paluszkami, dostarczał radości słuchania przez jakieś 2 do 3 godzin.
Życie polskiego nastolatka z odtwarzaczem, nie należało do łatwych, a największym problemem były baterie. Te produkowane przez zakłady Centra nie wystarczały na długo, a pozostawione w odtwarzaczu czasem potrafiły nieźle zapaskudzić wnętrze elektrolitem. W dodatku ich kupno wymagało niemałego wysiłku. Po jakimś czasie udało nam się z kolegą „przekabacić” panią w kiosku, która życzliwie zostawiała dla nas z każdej dostawy po kilka, tych jakże potrzebnych baterii. Nawet to jednak nie wystarczało, toteż powstały specjalne systemy, które w jakiś sposób mogły przedłużyć możliwość słuchania muzyki.
Po pierwsze, zużyte baterie kładliśmy na kaloryferze (zimą) lub na słońcu latem. Podgrzane przez jakiś czas potrafiły dostarczyć niezbędnej energii. Po drugie, w domu nie słuchaliśmy na bateriach. Mój odtwarzacz posiadał gniazdo na zasilacz, cóż z tego, skoro takich zasilaczy nie było w sprzedaży.
Tu wyszła pomysłowość i zaradność. Mając czternaście lat, rozpocząłem budowę zasilaczy w oparciu o transformator dzwonkowy. Najpierw wykonałem jeden, egzemplarz próbny na własne potrzeby, który po niezbędnych modyfikacjach i poprawkach okazał się tanim i całkiem przyzwoitym urządzeniem. Ponieważ nie miałem pieniędzy na płytki oraz cały sprzęt niezbędny do ich trawienia, moje zasilacze były zbudowane na bazie płytek… drewnianych, w których od jednej strony osadzałem wszystkie, elementy elektroniczne, a od drugiej łączyłem je przy pomocy cyny i kabelków. Pierwsza obudowa mojego własnego zasilacza to pudełko tekturowe z perfum „Manhattan”. Mój własny zasilacz wzbudził zazdrość u mojego kolegi, któremu wykonałem kolejny i zrobiłem zmodyfikowane połączenie (jego odtwarzacz nie miał gniazdka na zasilacz) umożliwiające wpięcie go w miejsce baterii. Sprzedałem go oczywiście z niewielkim zyskiem. Opinia producenta dobrych zasilaczy szybko się rozeszła po szkole i w krótkim czasie sprzedawałem ich nawet kilka tygodniowo (o ile udawało mi się zdobyć transformatory dzwonkowe), każdy zasilacz mogłem dostosować do konkretnego modelu odtwarzacza klienta. Oczywiście te handlowe nie sprzedawałem już w kartonowych pudełkach, ale najczęściej w jakiś plastikowych pojemnikach spożywczych, które zaklejałem, aby nikt nie mógł podejrzeć, co jest w środku.
Mój całkiem udany biznes psuły problemy z pozyskaniem transformatorów dzwonkowych oraz dyrektorka mojej szkoły, która stwierdziła, że handel w wieku czternastu lat to coś nie do końca przystającego uczniowi. Wezwała moich rodziców, a ja dostałem zakaz sprzedawania kolegom moich produktów. Oczywiście zszedłem do podziemia, ale i to nie trwało długo, albowiem granice się otwarły, a ludzie zaczęli masowo jeździć do Austrii po towar na handel. Pośród bananów, soczków w kartonach i napojów w puszkach, znalazła się też tańsza elektronika, w tym tanie zasilacze (topiące się podczas dłuższego użytkowania) oraz baterie ROCKET, których było dużo i działały o wiele dłużej, niż nasze Centry. Zapotrzebowanie na moje zasilacze spadło.
Wraz z austriacką elektroniką pojawiły się też tanie odtwarzacze kasetowe jednak o wiele lepsze niż te nasze klocki. I choć z moich kolejnych odtwarzaczy pamiętam jeszcze tylko odtwarzacz „CROWN” i jednego Panasonica, większość z nich ciągle oferowała mocno ograniczone możliwości.
Wracając do naszego ołówka, trudno się dziwić, że po podpatrzeniu w instrukcji jak wyrównać taśmę w kasecie, polskie nastolatki zaczęły używać tej metody do przewijania taśm, bo zwyczajnie szkoda było na to marnować baterii. A organizowaliście zawody w przewijaniu ołówkiem dziewięćdziesiątki na czas ? Bo my tak.
Kajtek
W 1986 roku jeszcze zanim zacząłem klecić swoje zasilacze, w telewizji polskiej pojawiła się informacja, że już niedługo, na polskim rynku pojawią się polskie odtwarzacze kasetowe, które mają pokryć zapotrzebowanie na takie urządzenie w Polsce. Podobnie jak większość moich kolegów oczekiwałem taniego i niezłego odtwarzacza.
W 1987 roku na rynku pojawił się produkt Unitra PS 101 Kajtek i wyglądał on niemal dokładnie tak samo, jak najtańsze produkty z Tajwanu, Filipin czy Hongkongu. Produkowany przez Zakłady Radiowe im. Kasprzaka nie mógł konkurować nie tylko z tymi firmowymi odtwarzaczami, ale nawet z ich najtańszymi odpowiednikami z Azji. Niemal od samego początku, nowy odtwarzacz Unitry wzbudzał wiele kontrowersji wśród potencjalnych nabywców.
Kajtek od samego początku zmagał się z opinią kiepskiego produktu i wręcz nagminnym były sytuacje, gdy do sklepów trafiały niesprawne egzemplarze. Polski "Walkman" perfekcyjnie zamieniał taśmę w harmonijkę nienadającą się do ponownego użycia, nawet gdy była to taśma Stilon Gorzów.
Kajtek w sposób niemal mistrzowski pożerał baterie, przez co odtwarzanie muzyki przez dwie godziny było dla niego już sporym wyczynem. Plastikowa klapka szybko pękała i odpadała, podobnie jak plastikowe przyciski nieprzepadające za zbyt długim obcowaniem z aluminiowym mechanizmem. Elementy mechaniczne pracowały głośno, sam silnik napędzający mechanizm przesuwu taśmy był wyraźnie słyszalny nawet dla osób postronnych. Co gorsze, większość Kajtków z czasem przestawało trzymać parametr prędkości przesuwu taśmy, najczęściej nieco zwalniając, dzięki czemu każdą piosenkę można było słuchać dwa razy dłużej.
Uczciwie trzeba przyznać, że wina za słaby produkt nie spoczywała tylko i wyłącznie po stronie Zakładów Radiowych im. Kasprzaka, albowiem wiele usterek wynikało z kiepskiej jakości podzespołów, które do montażu dostarczane były przez kooperantów. Tak więc wśród takich zawodnych elementów znajdowały się gniazda słuchawkowe, gniazda zasilania, elementy sprężyste, które pękały lub trwale się odkształcały.
Niektóre elementy mechaniczne, choć teoretycznie wykonywane z dokładnie taką samą specyfikacją, zwyczajnie nie pasowały do siebie. I choć w trakcie montażu wszystko ze sobą działało, w trakcie użytkowania okazało się nie do końca trzymać wymiary wymagane przez specyfikację, przez co działały niezgodnie z oczekiwaniem konstruktorów Kajtka i co ważniejsze, niezgodnie z oczekiwaniami klientów.
Unitra przygotowała wersję eksportową Kajtka, nazwaną PS 102 Walker, ale chyba trafił on na inne rynki w ilościach wręcz symbolicznych. Kajtkowi nie udało się zawojować rodzimego rynku i ostatecznie zaprzestano jego produkcji w 1989 roku. Podobnie jak moje zasilacze, zabiły go nowsze konstrukcje, jakie przedsiębiorczy handlarze towarów sprowadzanych z Austrii sprowadzali masowa na lokalne bazary.
Pod koniec lat osiemdziesiątych wytrwale zmagaliśmy się z problemem baterii, zasilaczy, wciąganych taśm Stilon Gorzów, pozyskiwania najtańszych kaset BASF, TDK czy Maxwell oraz nowych odtwarzaczy, które były lepsze, nowsze, a głównie ładniejsze. Tymczasem już od 1985 roku nad Walkmanem, kasetą i ołówkiem do przewijania zbierały się czarne chmury, a ściśle rzecz biorąc jedna, spora czarna chmura o nazwie Discman. O tym jednak, już w następnej części.