Wujek z Ameryki
28.10.2014 | aktual.: 28.10.2014 11:01
Wspominki sprzed 30 lat na pewno nie mogą być kwintesencją technologicznego bloga, ale jeżeli przyjąć za dobrą monetę te kilka komentarzy do wcześniejszego tekstu, to przynajmniej kilku czytelników takie historie mogą interesować. Zgodnie z niezobowiązującą deklaracją sprzed kilku dni, dzisiaj kolejna historia z wykopalisk.
W okresie studiów, z braku znanych dzisiaj powszechnie rozrywek, starałem się przede wszystkim wytrwale pielęgnować relacje towarzyskie. Moje grono znajomych i przyjaciół było naprawdę liczne, niektóre z tych przyjaźni przetrwały do dzisiaj. Wśród tych znajomych zdarzały się postaci naprawdę wyjątkowe.
Był tam na przykład człowiek, który codziennie dojeżdżał na zajęcia z miasta odległego o blisko 150 km i był żywą emanacją niezapomnianego Józefa Nalberczaka z filmu Stanisława Barei. [youtube=http://youtu.be/fBfQgcLvg-c] Na roku miałem też serdecznego kolegę, który elektrycznością zajął się tak trochę przez przypadek. Był absolwentem dobrej szkoły muzycznej i miał za sobą rok grania na oboju w orkiestrze symfonicznej. Studia techniczne były jego jedyną szansą uniknięcia służby wojskowej, po nieudanej próbie dostania się do szkoły cyrkowej w Julinku. Egzaminy oblał, nomen omen, na batucie. Oni i jeszcze kilku bliższych lub dalszych znajomych zasługiwałoby na dłuższe opisy, ale to może przy innej okazji.
W tym gronie na szczególną uwagę zasługuje Krzysztof, z którym przyjacielską relację utrzymywałem jeszcze długie lata po zakończeniu studiów. Osoba przynajmniej z dwóch powodów wyjątkowa. Po pierwsze był piekielnie zdolnym elektronikiem, samorodny talent - wśród większości znanych mi wtedy i dzisiaj elektroników, był jak Miles Davies wśród jazzmanów.
Po drugie - miał wujka. Nie jakiegoś tam zwykłego stryja, nie, on miał wujka w Ameryce. Wujek mieszkał w Nowym Jorku i był nowojorskim taksówkarzem. I to nie takim zwykłym, taksówkowym najmitą w korporacji. Był taksówkarzem niezależnym, taksówkarzem z tzw. "blachą" czyli z licencją. Taka licencja warta była jakieś 150 tys. USD z tej prostej przyczyny, że było ich w całym Nowym Jorku mniej więcej tyle, ile w ówczesnej Warszawie. Taki taksówkarz to był po prostu gość.
Z dzisiejszej perspektywy taki wujek w Ameryce to żaden "wypas", prawie każdy ma jakiegoś wujka gdzieś tam. Ale na początku lat 80‑tych minionego wieku taki wujek w Ameryce był jak Święty Mikołaj na sterydach. Wystarczy przypomnieć, że za równowartość 100 dolarów mogła się w Polsce spokojnie utrzymać trzyosobowa rodzina i to bez szczególnych wyrzeczeń. Ale w tym konkretnym przypadku nie pieniądze były wyznacznikiem atrakcyjności tych rodzinnych koligacji. Tego na co dzień nikt nawet nie dostrzegał, Krzysztof by zwykłym, skromnym, sympatycznym kumplem, takim samym jak każdy z nas. Pił piwo, wódkę, monstrualne ilości herbaty i przywoził z domu żarcie w słoikach.
Swoją magisterkę robił dwa lata przede mną, w roku 84. Miał tę możliwość, że jej temat mógł wybrać sobie sam. Promotor doskonale wiedział, że jego wiedza i talent wykraczają poza standardowe akademickie kryteria, więc zdefiniował tylko pewien zakres. Krzysztof wybrał sobie zwykły temat - projekt i budowa programatora EPROM. Chociaż nawet wtedy w sklepach elektronicznych można było kupić zestawy do samodzielnego montażu, temat tylko pozornie był prosty. Istotą projektu było to, że urządzenie miało umożliwiać ręczne programowanie EPROM-u za pośrednictwem małej klawiatury alfanumerycznej. Dostępne wtedy programatory działały na zasadzie zapisywania dostarczonych danych z interfejsu szeregowego lub poprzez kopiowanie zawartości pamięci wzorcowej (źródłowej). W koncepcji Krzysztofa programator miał umożliwiać wpisywanie kolejnych poleceń, ich przeglądanie przed zapisem i ewentualne nanoszenie poprawek. Wszystko bez konieczności podłączania urządzeń zewnętrznych.
Pominę cały proces twórczy związany z projektem technicznym, trawienie płytek, lutowanie i całą tę magię. Zajęło to trochę czasu, ale przede wszystkim wymagało interwencji... wujka. Podstawą tego układu był mikroprocesor. Wg projektu był to Motorola 6809 albo MOS 6502, żaden z nich nie był dostępny w normalnej sprzedaży. Polska w tamtym okresie jako kraj tzw. bloku wschodniego objęta była całkiem skutecznym embargiem COCOM i cokolwiek bardziej nowoczesnego niż żyletka nie mogło być do Polski dostarczane. Jeżeli jednak udało się jakoś takie części sprowadzać, to ich ceny osiągały poziom absurdalny.
I tutaj wkraczał wujek. Poinstruowany listownie co i jak, zakupił niezbędne części w NY NY i wysłał je do... Berlina. Dopiero stamtąd w bagażu podręcznym jakiegoś znajomego czy kuzyna przesyłka trafiła do odbiorcy. Bezpośrednia wysyłka do Polski wiązała się z ryzykiem konfiskaty przez polskie lub zachodnie służby celne. Brzmi to może odrobinę niewiarygodnie, ale pierwsza połowa lat 80‑tych czyli powolny schyłek komuny to był okres naprawdę nieciekawy. Konsumpcyjna bieda dotykała wszystkich, a technologiczna była odczuwalna np. wśród studentów. Tak naprawdę szczątkowa odwilż gospodarcza zaczynała się dopiero w 1985, a embargo COCOM zostało zniesione dopiero na początku lat 90‑tych.
Nie pamiętam już z jakiego powodu, ale w układzie pracowała tylko prosta klawiatura z zestawem cyfr, liter A‑F i kilku klawiszy funkcyjnych. Ponad nią umieszczony był wyświetlacz z kalkulatora świecący charakterystycznym czerwonym światłem. Całość zajmowała powierzchnie zbliżoną do kartki A4. Oczywiście ważna była także estetyka urządzenia, które trzeba było zademonstrować na obronie członkom komisji, ale nawet na ówczesne standardy wyglądało to licho.
Najciekawsza część projektu właśnie się zaczynała - trzeba było to wszystko odpalić. Paradoksalnie, żeby programator zaczął pracować musiał być najpierw... zaprogramowany. Całością procesu zarządzał program (taki mini-OS) zapisany, tak, tak, w kości EPROM! Oczywiście najpierw sam program musiał powstać, czyli mówiąc po ludzku, autor projektu musiał go napisać. I to było najciekawsze.
Co może być ciekawego w pisaniu programu? Hmm, może długopis i kartka? Czy wyobrażacie sobie w obecnych czasach pisać program w zeszycie? Bez możliwości testowania, debugowania, optymalizacji? A do tego pomyślcie, że musicie posługiwać się mnemonikami a nie choćby najprostszym BASIC-iem.
Kibicowałem Krzysztofowi z autentycznym podziwem. Odwiedzałem go w jego pokoju i patrzyłem jak półleżąc na łóżku z nieodłącznym papierosem i kubkiem herbaty, w swoim skoroszycie linia po linii wpisywał kolejne polecenia. Dla mnie to była doskonała czarna magia, nie miałem bladego pojęcia, co te tajemnicze MOV, ADDA, SUBA itp. oznaczają. Tym magicznym dla mnie językiem Krzysztof zapisał kilka stron, jakieś 200 wierszy programu.
Okazało się, że programator, na którym kość z jego projektu miała być zapisana pracował w dwóch trybach - mógł kopiować z innej kości lub przyjmować dane z zewnętrznego źródła, którym akurat tutaj był jakiś komputerek (Spectrum? ZX‑81? Nie pamiętam). Oczywiście nie było żadnego assemblera, który wpisane mnemoniki przetworzyłby w odpowiedni kod maszynowy, więc chcąc nie chcąc Krzysztof wziął swoje kartki i linia po linii każde polecenie przepisał do postaci HEX. Następnie te szesnastkowe wartości wpisał do programatora i zapisał w EPROM-ie. I choć nie było to proste zadanie, to okazało się, że popełnił tylko jeden błąd! Już za drugim podejściem całość układu zadziałała i była gotowa do pracy.
Dzisiaj może wydawać się dziwne, komu i do czego mogła być potrzebna taka konstrukcja. Jednak wtedy nie było to takie zaskakujące - przeznaczenie było czysto edukacyjne. Promotor pracy chciał po prostu mieć w swoim laboratorium urządzenie, na którym studenci mogliby ćwiczyć podstawy programowania sterowników PLC, które były specjalnością tegoż pana docenta. O ile pamiętam, całkiem nieźle się to sprawdziło.
Krzysztof obronił pracę wzorowo, po studiach przez dwa lata pracował w firmie produkującej elementy automatyki przemysłowej. A potem dotarł do tej swojej wymarzonej Ameryki, gdzie udało mu się zrobić całkiem błyskotliwą karierę. Został głównym projektantem w firmie zajmującej się wdrażaniem systemów zarządzania ruchem samochodowym na autostradach i w wielkich aglomeracjach. Po kilku latach Ameryka go rozczarowała i po raz kolejny wyemigrował, tym razem do Kanady i tam żyje do dzisiaj z żoną i dwójką synów. I jak przystało na technologicznego twardziela, nie ma konta na Facebooku.
PS. Wujek z Ameryki zainteresował się, do czego siostrzeńcowi te małe czarne kosteczki były potrzebne. W rozmowie telefonicznej Krzysztof najprościej jak potrafił opowiedział o swojej pracy i mimochodem wspomniał, że poszłby mu szybciej gdyby miał komputer. Na przykład Atari, który oferował tryb programowania niskiego poziomu. Po jakichś dwóch miesiącach dotarła do niego przesyłka z nowiutkim komputerem.
Było to miesiąc po obronie...