Pani Krysia z księgowości – odcinek 23: biegnijmy (część druga)
Dla wielu osób Pani Krysia może być nudna, dla wielu ta formuła mogła się już wyczerpać i w końcu dla wielu Pani Krysia to nudne opowiastki niespełnionego poety-informatyka… wróć.. już na samym początku ustaliliśmy, że jestem serwisantem. Jestem czy byłem, chyba zawsze będę, ten dryg do grzebania i pilnowania stanu sprzętu komputerowego już chyba się we mnie nie zatraci. I będę o tym pisał dopóki będę miał to we krwi. Choćby dla siebie, dla spełnienia i radości jaką mi przynosi pisanie. Dopóki będzie mi przynosić tą radość i dopóki pióro będzie mi lekkie. Pióro… chociaż inni piszący stwierdziliby, że to raczej kredka świecowa, a nie pióro. A może być i kredka, lubię moją kredkę…. Teraz nastał taki etap gdzie normalny czytelnik portalu który dotarł do tego fragmentu tekstu zadaję sobie trzy pytania:
1. Co to za wstęp? 2. Po co znowu się tak rozłazisz z tym pisaniem? 3. Co nas to w ogóle interesuje nudziarzu?
Szybko odpowiadam, to mój blog… moja przestrzeń, moje pió… moja kredka i moja kartka papieru, a te cyfry, które numerowały pytania, pozwolę sobie zabrać i wykorzystać. Raz, dwa, trzy, próba mikrofonu… W poprzednim wpisie zakończyłem zaproszeniem do następnej części, więc teraz oczywistą jest, że musi pojawić się kontynuacja opowieści z odcinka nr. 22. Chociaż znając moje skłonności do niszczenia spójności tekstu… nie no, spokojnie kontynuacja będzie, nic się jej nie stało podczas biegu. A bieg jest wykańczający, po pieniądze, po wolność, po samego siebie, do samego siebie. Marny ze mnie poeta? Być może. Ale dla większości dzisiejszy świat tak wygląda – jak niekończący się bieg. A może to jest sens życia? Niby sens życia, niby dla wszystkich jest on taki sam, ale przed sobą mniejsze górki.
Panie Premierze jak żyć? Won mi z tą polityką stąd… To nie jest żaden wpis o tym, że gdzieś tam indziej jest lepiej tylko u Nas syf. Nawet mi się nie chcę pisać o tym łajnie, które zwą polityką, a Ci nudziarze w garniakach aktywizują się tylko w okolicach wyborów. Nie! Dzisiaj nie będzie o tym. Będzie to typowa historia dla serii „Pani Krysia z Księgowości”. Dzisiaj będzie o tym jak jedno pudełko wylatuje. A konkretnie router, a jeszcze bardziej konkretnie badziewny router, który może się zepsuć i ktoś go kiedyś będzie wymieniał. Pewnie myślicie sobie, że to kolejny tekst z tych, w których narzekam na to co zrobili moi poprzedni i jak to słabymi „informatykami” są… W tym wypadku moi poprzedni Informatykami to może byli i dobrymi, tylko szkoda, że odwalali takie fuchy bez użycia mózgu.
A zaczęło się od tego, że w biurze z dwoma stanowiskami (laptop + PC) Internet zaczął się gubić. Strony się nie ładowały do końca, czasem w ogóle, czasem wolno chodził, czasem w ogóle Windows był przekonany, że nie ma Internetu, a czasem było idealnie, jak gdyby nigdy nic. I przyszedł czas kiedy trzeba było się zmierzyć z tym problemem na poważnie. Po pierwszych chwilach oględzin przy komputerze i laptopie okazało się, że opis zlecenia jest zgodny ze stanem rzeczywistym. Sieć zachowuje się jak dziewczyna chcąca uciec z toksycznego związku… Wychodzi, odchodzi, przychodzi, z płaczem, z taką ciężkością… Czegoś brakuje, coś się urywa, jest smutek, a później znowu nadchodzi radość. To taka sytuacja jakbyśmy mieli w jednej godzinie lato, a w drugiej zimę i tak przez całe 8 godzin pracy.
Miałem w technikum taką nauczycielkę, która wpajała nam podstawową zasadę rozwiązywania problemów z komputerami: „na samym początku sprawdź połączenie fizyczne”. Czyli po prostu zanim zaczniesz grzebać sprawdź czy kabel jest podłączony. To mi weszło mocno w krew. I kierując się tą zasadą zacząłem lokalizować skrzynkę z routerem. Pomieszczenie nie było duże, kilka szaf, 2 biurka, drugie tyle krzeseł, telefony, półki, segregatory, teczki, dokumenty, papiery, komputery, ekrany… tylko gdzie jest ten router?
Podobno to jakaś czarna mała skrzyneczka i pełni tutaj swój staż dosyć krótko (co w ocenie biegnących szybko przez życie znaczy około dwa lata). Od Siebie mogę dodać, że ten router był bardzo dobry w chowanego. Ale jednak nie tak dobry jak ja w dochodzeniu po nitce do kłębka. Aby nie szpecił swoją tandetnością kłębek został schowany, wysoko na szafie, a że szafa jest wyższa, głębsza i szersza ode mnie to na pierwszy rzut oka nie było go widać. Ten mały wytwór taniej, chińskiej myśli technicznej posiadał również krótką antenkę, co tym bardziej utrudniało jego znalezienie. Zanim wyjdzie, że przesadzam z tym ukryciem pudła do Internetu, zacznę iść dalej z historią. Sprzęt był dosunięty praktycznie na koniec szafy, do końca ściany. I zrozumiałem, że to nie o ukrywanie czegoś chodziło, tylko o to, że długość przewodów nie pozwalała routerowi wyjść trochę do przodu i pooglądać widoku z góry szafy.
Kabel od zasilania był mocno napięty by sięgać do gniazdka – listwy zasilającej znajdującej się na regale obok. Drugi oraz trzeci kabelek (skrętki) patrzyły na ten przewód zasilający i też próbowały się napinać, nie mam pojęcia gdzie chciały sięgnąć, ale ich długość raczej powinna być dobra. Być może to byli ludzie, tego rodzaju, którzy na siłę chcą być jak inni. Natomiast 4 kabelek (również skrętka) był w normalnej formie, całkiem luźny, dobrze ułożony. Co daję nam prostą statystykę, 75 procent kabli to napięte głupki niedające innym iść do przodu. Przełóżmy tą statystykę na ludzi… Czy to się zgadza? Czy na sali jest jakiś specjalista od bezsensownych statystyk?
Nie ważne, nie miałem czasu zastanawiać nad tym stojąc na górze. Odpiąłem naszego przyjaciela i oswobodziłem kabel zasilający. Wyciągnąłem także kable do Internetu na zewnątrz (no bok szafy) i powiesiłem wolno routerek. Teraz siedząc przed komputer łatwiej mi było go widzieć. Pomyślałem sobie, że jak siądę do komputera czy podepnę pod niego mojego netbooka i będzie on na widoku to się wystraszy… No nie wystraszył się, albo wystraszył się za bardzo. Zgasły wszystkie światła i drzwi na świat się zamknęły. Kabel zasilający tak się przyzwyczaił do swojej napiętej pozycji, że w innej już nie bardzo chciał przesyłać elektryczność. Ale zasilacz to mały problem, generalnie mimo młodego wieku, router wyglądał na strasznie zmęczony, pomijam nawet kurz, ale to był jakiś no‑name, tak dziwnie mu z oczu patrzyło.
Do śmieci marsz! Co ja się będę cackał ze złomem, do którego nawet nie można się zalogować ludzkimi sposobami, który nie funkcjonuje prawidłowo i który potrafi tylko mrugać diodami jak grupa dzieci, która narozrabiała w korytarzu w szkole, a teraz nie chce się przyznać przed Panią nauczycielką. Moja decyzja o tym, że wywalamy ten czarny szmelc była podjęta dosyć pochopnie, ale po zejściu na ziemie przypomniały o sobie moje procedury. Wstawimy router zastępczy, ten sprawdzimy w innym środowisku i później będziemy podejmować poważne, życiowe decyzje. Z tą różnica, że te poważne, życiowe decyzje podejmowane pochopnie często okazują się błędne. A tu po sprawdzeniu, okazało się, że moja była prawidłowa. Po jednodniowym pobycie mojego routerka zastępczego wstawiłem całkowicie nowy, praktycznie taki sam (wersja V2, ale estetyka ta sama) i należycie go skonfigurowałem. Co oczywiście nie oznacza, że ten zastępczy miał hasło 12345, również był skonfigurowany, ale raczej nie starałem się jak w przypadku nowego sprzętu. Jak bardzo by się nie zagłębiać w to jak mocno przykładam się do prowizorki, to końcowy efekt był taki, że Internet powrócił. Chodził stabilnie, bez przerw, a do routera byle kto nie dałby rady wejść. Dlatego możemy za całą odpowiedzialnością za te słowa powiedzieć „Interwencja zakończona”.
Celowo nie wspominam jakiej marki był router, który zamieniłem – nikt mi nie płaci za reklamę, ani za antyreklamę. Ale mogę powiedzieć (zresztą to już kiedyś wspominałem) co jest moim routerem zastępczym. To TP‑Link WR841, od chyba trzech lat ten sam, dodatkowo od prawie 3 lat użytkuje także przenośny, mobilny routerek 3G o nazwie M5350. Do posiadania tego drugiego przyczynił się mocno polski dystrybutor marki. Ale nie zmierzam do tego, żeby się jeszcze jakoś podlizać i dostać długopis z logiem… nie, nie, nie. Tylko po takim czasie możemy stwierdzić, że jest to dobry sprzęt, niezawodny (w większości przypadków), wytrzymały, wszystko-odporny i inne „nananamy”. Ale o tym, w części trzeciej. Która już… za tydzień, nie zapowiem dokładnie, bo mi nie wyszło dzisiaj/wczoraj. Oczywiście chcąc stworzyć oznaki wielkiego profesjonalizmu mogę powiedzieć, że miałem dużo pracy, pilną awarię czy coś takiego. Jednak oficjalne stanowisko Pani Krysi brzmi, że ma ona inny kalendarz. Zatem zapraszam do części trzeciej, a tu koniec.
Uderz do jednoosobowej redakcji Pani Krysi na PW: [klik]
Lub napisz oficjalnie w komentarzach.