iBook na przełomie wieków — część 3
Macintosh od zawsze był mocno związany z procesem tworzenia grafiki i jej przetwarzania oraz z DTP. Nic więc dziwnego, że i użytkownicy iBooka (lub innych komputerów Mac), prędzej czy później musieli sięgnąć po oprogramowanie przeznaczone do obróbki grafiki. Rzecz kuriozalna, bo choć programów tych było naprawdę sporo, królował niepodzielnie Photoshop.
Wiele firm usiłowało na dobre rozgościć się na Mac OS 9 (i wcześniejszych). Niektórym w ogóle się to nie udawało, niektórym udawało się tylko na chwilę. Król Photoshop nie chciał oddać tronu i tak naprawdę jego królowanie było tylko minimalnie zagrożone wówczas, gdy Apple rozpoczęło zmianę systemu operacyjnego z Mac OS 9 na OS X, a Adobe było dziwnie oporne w tworzeniu Photoshopa na nowy system operacyjny komputerów Mac. Może to i dobrze, bo chyba wówczas grupa programistów rozpoczęła prace nad Pixelmatorem, a to obecnie chyba najlepszy program do obróbki grafiki, przeznaczony dla osób, które zajmują się tym amatorsko i półprofesjonalnie.
Co zabawne, produktom firmy Corel nigdy nie udało się przebić w świecie Apple i nigdy nie zdobył wielkiej popularności. Choć firma Corel starała się konkurować o serca użytkowników komputerów z nadgryzionym jabłuszkiem, jakoś nigdy im się nie udawało. Zresztą, wielu użytkowników Apple na Corela prycha do dziś.
Jak wynika z powyższego, większość użytkowników Mac OS posiadała na swoich komputerach Photoshopa. Jak to możliwe, że użytkownicy domowi instalowali dość drogi program do profesjonalnej obróbki grafiki ? Tak samo możliwe, jak to, że większość użytkowników PC miało najnowszą wersję Windows, pakietu Microsoft Office czy choćby wspomnianego Corela.
W okresie, gdy na rynku pojawił się iBook, Photoshop występował w wersji 5.5 i był już prawdziwym kombajnem z możliwością instalacji wtyczek (często płatnych) i naprawdę olbrzymimi możliwościami edycji i przetwarzania grafiki. Nic więc dziwnego, że był podstawowym (i legalnym na szczęście) programem wielu polskich redakcji i redakcyjnych zespołów zajmujących się składem DTP.
Jak się miał ekran iBooka o rozdzielczości 800 × 600 do grafiki ? Oczywiście nikt się na nim nie zajmował profesjonalną obróbką grafiki, bo iBook nie do tego został stworzony. Dla osób pracujących na komputerach przenośnych Apple miało legendarnego PowerBooka G3 „Pismo” posiadającego 14” matrycę 1024 × 768 oraz możliwość pracy na zewnętrznym monitorze. Tak więc przeciętny użytkownik iBooka, choć zazwyczaj posiadał na swoim komputerze Photoshopa, używał go głównie do poprawiania kontrastów i kolorów w zdjęciach wysyłanych mailem do „cioci” oraz drobnych korekt grafiki. Wiem, głupie.
iBook jako komputer był natomiast bardzo często używany przez rozmaitych reporterów i dziennikarzy w podróży. Przemawiała za tym jego naprawdę „pancerna” konstrukcja oraz długi czas pracy na baterii. Wybierając się w podróż służbową z iBookiem, dziennikarz miał pewność, że bez trudu sporządzi odpowiedni tekst, przegra z aparatu cyfrowego zdjęcia na komputer i wyśle to wszystko do macierzystej redakcji z drugiego końca świata. To właśnie na iBookach powstawały wówczas relację z rozmaitych wydarzeń świata IT (np. MacWorld).
Z powyższego tekstu wynika, że jedynym programem do amatorskiej obróbki grafiki na Mac OS był Photoshop. Rzecz w tym, że na Mac OS były albo narzędzia bardzo profesjonalne i drogie, albo nieprofesjonalne, tanie i beznadziejne. Wyjątkiem był… Graphics Converter.
Graphics Converter był naprawdę świetnym programem do prostego przetwarzania grafiki, tanim i często nietypowo wykorzystywanym. Narodził się on aż 25 lat temu, w niemieckiej firmie Lemke Software GmbH. Początkowo służył tylko do konwersji różnych formatów grafiki rastrowej. Tak więc początkowo był wykorzystywany głównie do zamiany obrazków PICT (standard na Mac OS) na JPEG lub GIF. Od samego początku cechował się „znajomością” wielu formatów graficznych i tym, że konwertowana grafika niewiele, albo wcale nie traciła na swojej jakości po konwersji.
W kolejnych edycjach programu Graphics Converter pojawiła się funkcja konwersji wielu plików. Wystarczyło np. wszystkie obrazki PICT wrzucić do katalogu, zaznaczyć katalog, format docelowy (np. JPG) i włączyć konwersję. Po chwili w katalogu znajdowały się już obrazki JPG. I nie miało to znaczenia, czy konwertujemy 10, czy 1000 obrazków… no może poza czasem ich przetwarzania. W tym miejscu pojawił się pomysł na nietypowe i z pewnością nieprzewidziane przez autorów Graphic Convertera, wykorzystanie tego programu. W świecie PC pliki operowały na trzyliterowych rozszerzeniach plików, podczas gdy na Mac OS rozszerzenia w ogóle nie były wymagane albo mogły mieć dowolną ilość liter. Podczas gdy na Mac OS obrazek mógł mieć nazwę „Image” albo „Image.JPEG” albo „Image.kogotoobchodzi” w świecie PC musiało to być zawsze „Image.JPG”. Problemy pojawiały się zwłaszcza przy plikach JPEG, TIFF i PICT. Większość programów graficznych na Mac OS dodawała właśnie rozszerzenia składające się z czterech liter np. JPEG. W świecie PC musiały być to odpowiednio rozszerzenia JPG.
Stąd też obok funkcji konwersji samej grafiki, w Graphics Converter pojawiła się też funkcja konwersji samej nazwy. Do katalogu można było wrzucić 1000 obrazków *.JPEG i szybko zmienić ich nazwę na *.JPG. Użytkownicy szybko odkryli, że zmieniana jest tylko nazwa, a sam program nie sprawdza co konwertuje. Stąd też Graphics Converter był masowo używany do konwersji nazw plików. Jeśli ktoś chciał zmienić nazwy wielu plików i nie chciało mu się tego robić ręcznie, używał Graphics Convertera, nawet wówczas, gdy pliki były plikami muzycznymi, wideo bądź dokumentami.
Twórcy Graphics Convertera w dalszym rozwoju dodali funkcje, umożliwiające prostą korektę zdjęć, realizując zarazem to, do czego użytkownicy domowi wykorzystywali Photoshopa. A więc w Graphics Converterze pojawiły się punkcje korekty kolorów, kontrastów, jasności oraz możliwość zmiany rozmiaru zdjęć i jego przycinania. Nieco później dołożono narzędzie umożliwiające dodawanie prostych elementów do przygotowanego zdjęcia. Można było coś domalować, dodać figury geometryczne oraz wymazać niektóre elementy.
Co dość ważne, ideą Graphic Convertera było dostarczenie w przyzwoitej cenie ciekawych narzędzi, czasem znanych z profesjonalnych i drogich programów. Tak więc Graphic Converter zaczął obsługiwać rozmaite wtyczki zwiększające jego możliwości, ponadto sam posiadał coraz to nowsze i ciekawsze funkcje. Jak choćby zamiana obrazka na tekst ASCI, lub zamiana obrazka rastrowego na obrazek wektorowy. Może nie było to rozwiązanie tak idealne jak to, co oferował Adobe Ilustrator, ale za ułamek ceny Ilustratora, można było zmienić bitmapę z logo firmy, na całkiem zgrabne wektory.
Graphics Converter stał się tanim i naprawdę wygodnym narzędziem do obróbki grafiki rastrowej przez użytkownika domowego i na szczęście, Lemke Software GmbH nigdy nie miało ambicji, by wkroczyć na pole Adobe.
Zapewne wiele osób zada sobie pytanie, co należy rozumieć przez "tanie rozwiązanie". Graphic Converter był programem Sharewera i jego cena oscylowała w okolicach od 12 do 27 dolarów (w zależności od promocji). Jeśli ktoś nie chciał płacić i korzystać z wersji darmowej, po uruchomieniu programu musiał odczekać kilkadziesiąt sekund, zanim będzie mógł go używać.
Firma Lemke Software GmbH do dziś oferuje nawet najstarsze wersje GC, przeznaczone dla wersji klasycznej Mac OS. Choć na ich stronie w ofercie jest tylko wersja współczesna, przeznaczona dla nowych wersji OS X, wystarczy zwrócić się mailem z prośbą o sprzedaż np. wersji na Mac OS 8.6 i dostaniemy odpowiedni link do pobrania. To się nazywa wsparcie....
Tam, gdzie rządził Photoshop, musiał istnieć i Adobe Ilustrator. Już wówczas te programy świetnie ze sobą współpracowały, zapewniając możliwość „przerobienia” wszystkiego, co wpadło w ręce grafików. Nie wiem, jak to było w ówczesnym świecie PC/Windows, ale Mac OS umożliwiał automatyzację wielu zadań przy pomocy odpowiednich skryptów wykonanych w Apple Script. Ten, kto potrafił wykorzystać potęgę skryptów, często mógł całkiem nieźle sobie zorganizować pracę.
Pewien grafik w zespole fotoskładu jednej z krakowskich gazet uchodził za osobę niezwykle zapracowaną. Siedział na uboczu, w ostatnim boksie zespołu fotoskładu. Na jego biurku stał poczciwy PowerMac G3 266 MHz, sporych rozmiarów monitor 24” (tak, wówczas 24 cale to było naprawdę sporo) i bez przerwy biedak klikał jednoprzyciskową myszką. Nawał pracy był około godziny dwudziestej, gdy do jego katalogu trafiały zdjęcia i teksty stworzone przez dziennikarzy. Teksty do jednego katalogu i odpowiednio podpisane zdjęcia do drugiego. Ten niezwykle zapracowany człowiek ciągle klikał, ale co było dziwne, nigdy nie narzekał, a wykonywana praca sprawiała mu widać radość, bo ciągle się uśmiechał. Jedynym co było dziwne to fakt, że gdy ktoś zbliżał się do jego boksu, na ekranie jego komputera zawsze było widać tylko screensaver z SETI@Home. Nikt szczególnie nie wnikał dlaczego, bo jego praca zawsze była skończona na czas, grafika perfekcyjnie przygotowana do druku, a uporządkowane pliki lądowały na serwerze, który przesyłał materiały do druku.
Zupełnie przypadkiem ktoś jednak zauważył, że na jego komputerze ciągle uruchomiona jest gra (Warcratf II), a tylko w tle Photoshop, Ilustrator i Quark. Okazało się, że Piotr potrafił zautomatyzować sobie pracę właśnie przy pomocy skryptów. Dziennikarze wrzucali mu teksty i zdjęcia do oddzielnych katalogów. Gdy tylko pojawiło się nowe zdjęcie, Photoshop niemal automatycznie je pobierał i wykonywał podstawowe operacje przygotowujące zdjęcia do dalszej publikacji. Teksty, które lądowały w drugim katalogu, były automatycznie pobierane i wklejane do odpowiednich pól Quarka. Gdy już wszystko, co miało być w druku, było przygotowane, Piotr przerywał grę, sprawdzał, czy wszystkie zdjęcia są tak przygotowane, jak należy, ewentualnie poprawiał coś wówczas, gdy automat i jego skrypty Photoshopa nie wykazały się perfekcją. Następnie już ręcznie (bo na to podobno skryptu się nie dało napisać) rozkładał odpowiednie pola z tekstem i grafiką na szpalcie w Quark Expresie. Gdy wszystko było już przygotowane, wracał do walki z Orkami i będąc w gotowości, gdyby jak to sam mówił „…coś się wysrało”.
Przypuszczam, że wielu z was niekoniecznie słyszało i znało program Quark Express. Jego historia jest ściśle związana z historią komputerów Macintosh. W 1987 roku po raz pierwszy pojawił się program do profesjonalnego składu DTP – QuarkXPress 1. Quark (popularnie zwany „skwarkiem”) powstał jako bezpośredni konkurent Aldus PageMakera który swój debiut miał w 1985 roku. Walka pomiędzy tymi programami była bezpardonowa i Aldus miał równie wielu oddanych zwolenników co Quark, ale ostatecznie szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę Quarka, który stał się podstawowym programem do składu DTP w większości polskich redakcji. W 1998 roku, a więc w okresie debiutu PowerMaca G3, pierwszych iMaców G3 oraz tuż przed debiutem iBooka, PageMaker miał znaczenie wręcz marginalne i na rynku profesjonalnym przestał się liczyć. Czym go pokonał amerykański QuarkXPress ? Jego potęgą była o wiele większa ilość funkcji, jakie oferował (wersja QuarkXPress 3.3 z 1992 r. miała więcej funkcji niż PageMaker 4.0 z 1996 roku). Drugą zaletą, była o wiele lepsza integracja właśnie z Apple Script. Dzięki temu Quark mógł współpracować z wieloma innymi programami wykorzystującymi Apple Script. PageMaker miał problemy z Apple Script, gdyż początkowo nie obsługiwał ich wcale, w późniejszym okresie, już pod rządami Adobe, stawiano bardziej na język skryptowy Adobe, niż na język Apple.
Choć Adobe rozwijało PageMakera do 2001 roku i niejednokrotnie wspominało o nim jako o „Quark Killer”, w 2004 roku zaprzestano rozwoju PageMakera i postawiono na nowy InDesign.
Quark dla użytkowników Mac OS był naprawdę aplikacją świetnie skrojoną ma miarę komputerów, na jakich był używany, spra wiał też kilka problemów, choć nie z winy samego Quarka.
Do czasu pojawienia się pierwszego iMaca, wszystkie komputery Apple używały własnego portu ADB (Apple Desktop Bus), przez który można było podłączyć do komputera klawiatury, myszki, pióra, joystiki i różne inne urządzenia peryferyjne. ADB w swojej filozofii bardzo przypominało dzisiejsze USB. Umożliwiało tworzenie np. łańcuchów urządzeń.
Quark był jednym z niewielu programów na rynku, posiadający sprzętowy klucz właśnie na ADB. Był to niewielki, przypominający dzisiejszy pendrive, kluczyk, który można było wpiąć do klawiatury, komputera lub do huba ADB. Dzięki temu Quark wiedział, że jest oryginalny. Bez kluczyka się nie uruchamiał. Ciekawostką natomiast było to, że posiadacz kluczyka z jednej wersji, mógł pracować na innym komputerze i innej kopii Quarka.
Drugą, nieco rzadziej spotykaną formą zabezpieczenia Quarka, była dyskietka, którą podczas pracy należało wsadzić do stacji dysków. Dyskietka była przypisana do konkretnego stanowiska i konkretnej kopii.
W 1998 roku na rynek trafił iMac pozbawiony stacji dysków i złącza ADB. Wszyscy już zdali sobie sprawę z tego, że ADB odchodzi do historii. Rok później, w 1999 roku pojawia się niebieski PowerMac G3 z portami USB i jednym złączem ADB. Po co ADB w nowoczesnym komputerze ? Po co ADB w czasie gdy Apple wydaje się zrezygnowało z ADB. Plotka głosi, że to właśnie ze względu na kluczyk do Quarka.
Gdy Apple w połowie 1999 roku wypuszcza kolejny model PowerMaca już bez ADB, zaczynają się problemy. Choć na rynku są rozmaite przejściówki z USB na ADB, kluczyk Quarka działa poprawnie tylko z nielicznymi, a i na nich nieoczekiwanie stawał się czasem niewidocznym, blokując możliwość dalszej pracy.
Na rynku pojawiają się „pirackie” klucze na USB tworzone przez jakąś firmę z siedzibą za oceanem. Owo piractwo polegało na przesłaniu klucza ADB, a firma ta na jego podstawie tworzyła działający klucz na USB. Problem w tym, że to dość długo trwało (wysyłka do USA) i nie było tanie. Nikt też w redakcji nie mógł sobie pozwolić na wyłączenie stanowisk składu z powodu problemów z kluczem do Quarka. Problemy były na szczęście przejściowe. Najpierw pojawiła się aplikacja emulująca kluczyk, a później sam Quark zaczął dostarczać odpowiednie klucze na USB.
Oczywiście QuarkXPress nie był programem, który na swoim komputerze instalował przeciętny użytkownik iBooka. Nie miał takiej potrzeby. Jednak Quark często gościł na komputerach przenośnych, wykorzystywanych przez niektóre redakcje. Nikt na nich nie składał gazet, ale gdyby wypadało nanieść jakąś szybką korektę, można było to zrobić nawet na iBooku.
Choć dziś napisałem o bardziej profesjonalnym zastosowaniu komputerów Apple, zastosowaniu, które niekonieczne było właściwe dla tytułowego iBooka, za tydzień zapraszam na chleb powszedni użytkowników iBooków i iMaców, czyli coś o graniu i rozrywce.
Podziękowania
W tym miejscu bardzo chciałem podziękować jednemu z czytelników DP, który obdarował mnie niebieskim iBookiem G3 Clamshell. Nawet nie wiesz, ile mi sprawiłeś radości. Nigdy nie miałem kontaktu z wersją niebieską. Serdeczne dzięki raz jeszcze.